Pod dachem i pod folią.
Autor: Tomasz Mazur
Londyn 27.12.2005.
Hangar klubu KSW Hutnik zbudowany był w świetnych latach socjalizmu. Był też jak ten socjalizm, czyli słuszne były jego idee, ale masa było błędów i wypaczeń. Spieszę z wyjaśnieniami! Hangar pomyślany był bardzo logicznie i funkcjonalnie. Umiejscowiony nad brzegiem jeziora pozwalał na szybkie i wygodne spuszczanie lodzi do wody. Pomagały w tym specjalne szyny, które prowadziły z pomieszczenia hangaru wprost do wody. Ktoś zastosował też zmyślnie skonstruowane wrota do hangaru. Zawieszone na szynach u swojej górnej krawędzi i wyposażone w rolki, miały łatwo się otwierać. Trzeba też dodać, że ciężkie były to wrota zrobione z desek na mocnej żelaznej ramie. Pilnowały one naszego majątku i chyba tylko raz udało się je sforsować nieproszonym gościom. Samo pomieszczenie też miało logiczne założenia rozkład jego, bowiem oddzielał jakby sześć połączonych ze sobą, a jednak samodzielnych części. Najbliżej schodów prowadzących z góry na teren przystani, zaraz po prawej stronie, umiejscowione było pomieszczenie zwane silnikownią. Ten mały pokój tradycyjnie zajmowali w Hutniku motorowodniacy. Rupieciarnia tam była jak się patrzy no, bo to na stojakach rzędem zawieszone były silniki ( z których niestety żaden nie był sprawny) w szafkach zaś zgromadzono wszystko to co jest potrzebne do ich uruchomienia. W pokoju tym ustawiony był też stół trochę jakby warsztatowy i cała masa szklanek po pewnym złocistym płynie, w których najczęściej przechowywane były śrubki, świece zapłonowe i takie drobne szpargały. O wykorzystywanie kufli jako pojemników na śrubki, była swego czasu pewna awantura, ale i na tą opowieść przyjdzie pora. Za silnikownią znajdowało się bardzo dziwne miejsce ślepa wnęka, której zastosowania nijak nie potrafię określić. Długi okres czasu stanowiła ona swoisty magazyn jednostek „ zapomnianych przez boga i ludzi”. Leżało tam kilka Optymistów, motorówka i jachcik żaglowy o nazwie „Mirład”. O tym „Mirładzie” słów kilka opowiem kto bowiem zgadnie, jaka to konstrukcja temu konia z rzędem. Małe to i pokraczne pływadło, brzydkie jak sam diabeł, wyposażył ktoś dowcipny w kabinę. W rezultacie wyglądało to jak właśnie Optymist z kabiną, pokładem i wydzielonym kokpitem dla sternika. Tak, więc spoczywało sobie to coś w zapomnianym kącie hangaru i o ile pamięć mnie nie zawodzi, raz jedyny wyprowadzone było na wodę. Tu jednak spieszę donieść, że ostatnio w czasie wakacji widziałem dawnego „Mirłada” na wodzie przy pomoście, odmalowany i noszący nową nazwę służy komuś, kto pokochał jego inność. Każda potwora znajdzie swego amatora, chciałoby się rzec i bardzo dobrze, że tak się stało! Wracając jednak do hangaru, to dalej stanowił on długie i obszerne pomieszczenie, z którego przez opisane wyżej wrota wychodziło się na nadbrzeże i dalej do wody. Tam też znajdowały się stanowiska dla zimujących w hangarze jachtów, tam też odbywały się remonty i budowy niektórych jednostek. Miejsce to było zresztą wykorzystywane przez cały rok no, bo przecież żeglarstwo to sport techniczny i roboty przy łodziach jest zawszę co niemiara. Ta część hangaru arcyciekawie wyglądała w okresie zimowym, kiedy to do hangaru wtaszczano wszystko, co pływa, by spokojnie przetrwało zimę. Cud jedynie i zręczność bosmanów potrafiły to wszystko zmieścić do tego miejsca, bo w lecie zajmowało to całą przystań. To jest jedna z tajemnic żeglarstwa i KSW Hutnik. Pomiędzy tym obszernym pomieszczeniem a specjalnie wydzielonym warsztatem znajdował się krótki łącznik a w nim umiejscowiona piła tarczowa na solidnej metalowej konstrukcji. Po prawej znajdowało się pomieszczenie wypełnione szafkami osobistymi klubowiczy. Trzymane tam były narzędzia ubrania robocze i inne szpargały. Wspomniany już warsztat był dużym pokojem i oprócz solidnego warsztatowego stołu, wyposażony był w imadło i szlifierkę. Pełno było tam też jakichś stojaków, drewnianych części żeglarskiego wyposażenia i wiecznie pachniało żywicą poliestrową. Warsztat ten stanowił centralne miejsce męskiego życia klubowego. Niejednokrotnie pod pozorem bardzo pilnych prac klubowych, ukrywali się tam przed żonami „spragnieni” wolności żeglarze. Niejednokrotnie wracali oni z hangaru w nieco odmienionym stanie tłumacząc swoisty zapach pracą przy żywicach poliestrowych. W warsztacie tym powstawały też wspaniałe konstrukcja pływające i szkoda, że nikt z kolegów z hutnika ich nie opisał. Nadmienić jednak wypada, że to tam właśnie miały początek w Polsce deski z żaglem. Osobiście byłem świadkiem powstania kilku jednostek i sam nauczyłem się trochę szkutniczej roboty. Pomieszczenie warsztatu połączone było z bosmanką, gdzie zgromadzony był cały żeglarski ( staff ) czyli wyposażenie. Były tam żagle, liny, koła ratunkowe, pasy, pagaje, czerpaki, wiadra i wszystko to, co potrzebne jest do uprawiania żeglarstwa. Całe to oprzyrządowanie poukładane było w specjalnych szafkach, opisanych i przyporządkowanych do danych łodzi. Zgromadzony był tam też i cały zestaw części zapasowych, farby i inne materiały remontowe. Żeby oddać całość obrazu hangaru KSW Hutnik należy dodać, że jest on wmontowany jakoby w naturalną skarpę, którą po prostu trochę podebrano na rzecz umiejscowienia tam tego obiektu. Opisywane powyżej pomieszczenia stanowią jego dolną część, górna natomiast to duży widokowy taras i obszerna klubowa świetlica. Całość, więc funkcjonalna i świetnie pomyślana. Czego ty, więc Bezan wyjechałeś z tym socjalizmem?
Tak to jednak bywa, że jak się coś pozna od środka to i widać znacznie więcej. To tak jak ludzie, który pamiętają tamte lata „przymusowej szczęśliwości”. Bo to wszystko było cacy a jednak!? Łodzie pomyślane są tak by ich środowiskiem pracy była woda i wszystko jest OK. jeżeli woda jest pod dnem. W hangarze hutnikowym największym zagrożeniem dla zgromadzonych tam jachtów była W O D A. Nie jednak ta przyjemnie chlupiąca falkami na jeziorze, ale ta uparcie lejąca się z sufitu i ścian. Tu, bowiem wyłażą lata „przymusowej szczęśliwości”. Ktoś, kto budował obiekt hangaru nie pomyślał o tym by porządnie zaizolować ścianę wbudowaną w skarpę. Efektem tego zaniedbania było to, że każdy deszcz, który padał na zewnątrz budynku z taką samą intensywnością dostawał się przez ścianę do wewnątrz hangaru. I może nie było by w tym nic strasznego gdyby ta płynąca woda nie zabierała ze sobą cementu, wapna i innych składników budowlanych zawartych w ścianach. Taka sama historia dotyczyła sufitu i proszę sobie wyobrazić pomieszczenie hangaru w czasie długiego deszczu. W hangarze naszym jak w jaskiniach jurajskich pojawiały się stalaktyty i stalagmity a cały ten szary, betonowo cementowy szlam z lubością osadzał się na naszych wypucowanych jachtach. Po prostu zgroza! Klubowicze i zarząd podejmowali niejednokrotnie próby walki z tym zjawiskiem, specjalna firma uszczelniała dachy i dokonywano wylewki betonowej na tarasie. Nic to jednak nie dawało, woda uparcie płynęła a nacieki rosły. Jedynym sposobem walki z tym zmartwieniem pozostawała folia. Tak to w hangarze Hutnika łodzie pozostawały pod dachem i dodatkowo szczelnie okręcane były folią. Kto bowiem nie wykonał tego zabiegu musiał się liczyć z malowaniem swojej jednostki. Usuniecie, bowiem tych nacieków wiązało się z uszkodzeniem powierzchni lakierowanych. Istniała też w Hutniku pewna grupa, która utrzymywała, że przechowywanie jachtu w takim środowisku jest zdecydowanie nie zdrowe i woleli swoje jachty przechowywać pod chmurką. Ja twierdzę, że to wilgotne środowisko było zabójcze dla silników, żagli, lin, akumulatorów natomiast jachty jakoś to znosiły. Oczywiście, jeżeli zabezpieczone były folią! Co ma się rozumieć.
I właśnie w tym hangarze po raz pierwszy zobaczyłem jacht, który spodobał mi się samym tylko jego wykonaniem i precyzją konstrukcyjnego myślenia. O dziwo nie był to jacht żaglowy, ale sporych rozmiarów jacht motorowy. Stał on sobie w hangarze naprzeciwko jednych z opisywanych bram, opatulony nieodzowną folią i czekał. Chyba właśnie to, że świetnie zbudowany jacht, kapitalnie wyposażony nie pływa wzbudziło we mnie takie nim zainteresowanie. No, bo przecież nic tylko jacht na szyny i do wody, na jezioro, niech gna niech pruję wodę. Nic jednak z tych rzeczy, jacht piękny i zdawało by się gotowy a nie pływa. Dlaczego? Trzeba przypomnieć, że opisuję czas naszego drugiego roku w klubie, nie miałem w tedy takiej jak dzisiaj śmiałości i odwagi by o to zapytać wprost. Niemniej jednak stanowiło to dla mnie niewyjaśnioną tajemnicę a wyjaśnienie jej bardzo mnie nurtowało. Kiedy w hangarze nie było nikogo zakradałem się do tej jednostki, unosiłem folię i podziwiałem jej wygląd. Było, na co popatrzeć. Wszystkie metalowe elementy zrobione były ze stali nierdzewnej, ale z niebywałą wręcz precyzją wykonania, kokpit osłonięty i obudowany w półotwartą kabinę wyposażony był w całą masę przycisków i światełek kontrolnych. Swoiste dzieło sztuki stanowiło koło sterowe, drewniane i wzorowane na dawnych szprychowych kołach znanych z filmów o wielkich żaglowcach. Cały zaś jacht pomalowany był na czerwono a raczej na bordowo z białymi pasami i nosił dziwną nazwę ANBADAR. Jego tajemniczą nazwę wyjaśnił mi dopiero właściciel jednostki, a stanowiła ona skrót od imion członków rodziny, Andrzej, Barbara, Dariusz. Właściciela tego jachtu długi okres czasu cholernie się bałem, w końcu jednak przełamałem lody i zdobyłem się na odwagę zapytania o szczegóły. Okazało się ze Andrzej Bałazy, bo o nim mowa, to wspaniały człowiek, wesoły otwarty i chętnie opowiadający o swojej pasji. Posiada on jednak swoje własne pojecie humoru i zupełnie inny sposób bycia, właśnie te cechy charakteru powodowały mój niepokój i strach przed kontaktami. Całkiem niedawno jeden z moich kolegów Maciek, który nie znał dobrze Andrzeja Bałazego, po pierwszym kontakcie nazwał go „Panem Nie” Jest to jednak opinia wybitnie krzywdząca i niewłaściwa. Jednak by poznać człowieka potrzeba czasu. Andrzej opowiadał mi, ze jachtem tym odbył wspaniały rejs po naszych rzekach. Niestety silnik, w jaki wyposażono ten jacht był za słaby. Kupno nowego to koszt i konstrukcyjnie przerobienie całego jachtu. Przez wiele lat obserwowałem zmaganie Andrzeja z dostosowaniem nowego napędu do tej właśnie jednostki i wiem, że odniósł wspaniały sukces. Obecnie ANBADAR pływa po jeziorze Pogoria, a jego właściciel już na emeryturze może znowu myśleć o wyprawie na rzeki europy.
Gdy dzisiaj przypominam sobie historie jachtu Andrzeja, to napawa mnie ona otuchą. Sam, bowiem musiałem pozostawić swój jachcik i kto wie jak dużo wody upłynie w Tamizie, zanim znowu będę mógł postawić na nim żagle? Jednak ta historia Andrzejowych zmagań uwjęczonych sukcesem dodaje ducha i nadzię, że może i mnie się uda. Przed samym, bowiem wyjazdem do Anglii planowałem rejs Wisłą, do ujścia w Gdańsku i przy brzegu do Gdyni by jacht „ SUCHA” zacumował w basenie zaruskiego. Marzenia się czasem spełniają, kilka się już spełniło i o tym w następnych częściach „ Halsowania”.