Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

 

Za marzenia glupie......!

Londyn 14.02.2006.

Tu się bierze baty. To cytat z pewnej znanej żeglarskiej piosenki. Może i prawda, za nasze marzenia płacimy czasami wysoką cenę. Myślę, że jednak warto, bo w ostatecznym rachunku rezultat, może zaskoczyć nawet nas samych.
Wydarzenia, o których napiszę dzisiaj miały miejsce w roku 1993. Mieliśmy już, zatem demokrację, Prezydentem był Lech Wałęsa, na miejskich targowiskach kwitł tak zwany handel obwoźny, a w Sosnowcu pojawił się, przedsiębiorczy Krzysztof Porowski. Zapomniał bym dodać, na arenie społeczno politycznej, tych lat pojawiła się Partia Monarchistyczna, która propagowała przywrócenie królestwa.

W takich to ciekawych czasach żyliśmy. Trzeba jednak przyznać, że wszystko to nas bezpośrednio nie ekscytowało, nie spędzało nam snu z powiek. My mieliśmy nasze żeglarstwo, naszą Pogorię, nasz klub i kolegów. Wystarczyło 20min jazdy wysłużonym Fiatem, by z naszego osiedla Bór w Sosnowcu, przenieść się na Pogorię, do innego świata. Tutaj były kursy, rejsy i regaty. Tu było nasze życie. Cały ciężki tydzień zmagań w pracy był niczym, bo w piątek jechaliśmy do Hutnika.
W poprzednich częściach „Halsowania” opisywałem wam początek naszych żeglarskich zmagań. Rok 1993, przyniósł zasadniczą zmianę w naszej wodniackiej pasji. W roku 1993, pierwszy raz wypłynęliśmy na słoną wodę! Jak do tego doszło i jak to wyglądało? Temu poświęcony będzie ten rozdział.

O tym marzyliśmy każdego dnia podnosząc żagle na naszym Zefirku. O tym myślałem w czasie rejsu po jeziorach mazurskich. Wiatr i niczym nie ograniczona przestrzeń. Jak to zrobić, jak dostać się na taki rejs? W dzisiejszych czasach wystarczy poczytać dział ogłoszeń w „Żaglach”, lub wejść na strony internetu. W 93roku nie było to takie łatwe, firm czarterowych prawie nie było, sam przemysł nautyczny w Polsce jeszcze nie istniał. Jedyna szansa to załapanie się na rejs w jakimś klubie, który posiadał morską jednostkę. Niestety był to okres ciężkiej próby dla klubów i morskich jachtów. Kosztowne utrzymanie jednostek morskich, pochłaniało zbyt wiele ze skromnych klubowych budżetów. Dawni mocodawcy w postaci kopalni, hut czy innych przemysłowych molochów, mieli swoje zmartwienia. Trudno w to dzisiaj uwierzyć, ale sam widziałem, jak wspaniałe jednostki sprzedawano za bezcen, lub po prostu porzucano. Tak, porzucano i nie przyznawano się do nich, by nie płacić nawet za ich postój czy hangarowanie.

A my chcieliśmy na morze! Głupie marzenia, mrzonki czy kaprys. Nie po prostu pociąg do przygody. Wiosną 1993r miało miejsce pewne wydarzenie, które na dobre odcisnęło się w naszym życiu.

Ojciec nasz wybierał się do Warszawy, normalne sprawy zawodowe, które czasami wymagają wizyty w jakimś ministerstwie. Wiadomo taka wizyta to najwyżej godzina załatwiania jakiś papierów, jest, więc zawsze czas by zobaczyć to i owo. Agnieszka nie była jeszcze w stolicy ( w tym okresie zlikwidowano już wycieczki szkolne, programowo obowiązkowe) i ten ojca wyjazd był wspaniałą okazją do zwiedzenia Warszawy. Decyzja była krótka, nie idziesz jutro do szkoły, jutro wycieczka do stolicy. Pakowanie, kanapki i do pociągu. Szybka jazda pociągiem i stacja Warszawa Centralna wita. Załatwianie spraw zawodowych poszło w ekspresowym tempie. No, bo przecież, Agusia chce zobaczyć i to i jeszcze tamto, a gmach ministerstwa wcale nie jest ciekawy. Zwiedzanie według programowego schematu. Zamek Królewski, Łazienki i stop! W oczy rzuca się nasza pasja, tak żeglowanie i to pasja w najokrutniejszej odmianie, żeglowanie morskie. Gdzieś w okolicach łazienek, moja siostra wypatrzyła plakat. Międzynarodowa Szkoła Pod Żaglami zaprasza na rejsy na żaglowcu S/Y Fryderyk Chopin, telefon i adres Warszawa ul. Zwierzyniecka i jakiś numer. No to jak jestem w Warszawie i ta firma jest w Warszawie, to idziemy tam. Trochę było problemów z przekonaniem ojca, bowiem okazało się na mapie, że to kawał drogi. Proszę jednak pamiętać o sile perswazji małych dziewczynek. I w ten sposób właśnie Agnieszka dostała się do biura Fundacji Międzynarodowa Szkoła Pod Żaglami, bo tak brzmiała poprawnie nazwa tej firmy. Dla nas przygodę z morzem zapoczątkował przypadkowy wyjazd do Warszawy i plakat, taki sam, jaki możecie oglądać w świetlicy KSW Fregata. Nasze późniejsze losy na długo związały nas z Fundacją i Fryderykiem Chopinem. W naszym posiadaniu było kilka takich plakatów a jeden, oprawiony w ramy, podarowaliśmy Fregacie. Już dzisiaj jest unikatem, Fryderyk jest na nim w dawnym malowaniu. A kto wie może kiedyś, ktoś będzie prowadził inny cykl pt. „W poszukiwaniu historii”. Wracając jednak do sedna sprawy to z rejsu na Chopinie nic nie wyszło! Po prostu za drogo! W 1993r Chopin pływał z młodzieżą w ramach programu Szkoły Pod Żaglami i żeby się załapać trzeba było być w wieku pierwszej klasy liceum, względnie technikum i posiadać astronomiczną kasę na bilet lotniczy. Zmiany turnusów odbywały się, bowiem o ile dobrze pamiętam, gdzieś na Wyspach Kanaryjskich. No, więc, jaki tu przełom? Za drogo i koniec! Wracać na Pogorię, otaklować Omegę i marzyć o morzu. Oj nic z tych rzeczy! Kto zna Agnieszkę ten wie, że jak się uprze, to swoje osiągnie. Tak było i tym razem! Okazało się, że Fundacja MSzPŻ prowadzi też rejsy małymi jednostkami, po Bałtyku i zatoce. Decyzja była krótka. Płyniemy na zatokę! Kaszty dwutygodniowego rejsu były do przyjęcia. Wymiana telefonów, jakieś listy, umowy i mamy nasz upragniony rejs.

Mieliśmy wyruszyć 19 lipca z Pucka, klub Zatoka, na jachcie Nefryt z kapitanem o ile dobrze pamiętam Kamińskim. Czekaliśmy na ten lipiec odliczając dni. W międzyczasie nie zaniedbywaliśmy ćwiczeń z manewrowania. Praktycznie, co tydzień byliśmy na wodzie. Pogoria i czasami Przeczyce, zwrot i zwrot i podejście i ponownie zwroty. Dokonaliśmy też kilku zakupów, z myślą o wyjeździe na rejs. Mianowicie nabyliśmy kamizelki asekuracyjne, fajne, kolorowe, worki żeglarskie i coś z odzieży nieprzemakalnej. Dni powoli znikały z kalendarza i zbliżał się lipiec. Przed zakończeniem roku szkolnego, akcja oceny końcowe, trochę przyćmiły rejsowe przygotowania. Jednak i to minęło. Pakowanie, worki z dobytkiem, torba z prowiantem i dokumenty. Z naszych obliczeń wynikało, że mamy wszystko. Dworzec PKP Katowice kierunek Puck, nasza wielka przygoda. Jedziemy! Jazda pociągiem, jak jazda pociągiem, słowem nic do wspominania. Za to po dotarciu na miejsce zaczął się kabaret. Stała się nawet jedna taka rzecz, którą do dzisiaj wspominamy przy byle okazji. W Pucku zgubiłem morze! Przyznaje się bez bicia ja, osobiście zgubiłem morze. No może nie zgubiłem samego morza, jak do tego doszło opiszę poniżej.

Gdy wysiedliśmy na dworcu w Pucku, było bardzo wcześnie rano. Nasze bagaże były cholernie ciężkie i niewygodne w noszeniu. My jednak chcieliśmy być jak najszybciej w klubie, by, chociaż z daleka zobaczyć nasz stateczek. Pośpiech to zły doradca! Zamiast spokojnie rozglądnąć się za planem miasta, jakie zazwyczaj są w okolicach dworca, to ja z miną zdobywcy powiedziałem idziemy tam, bo tam jest morze. I palcem pokazałem jakąś ulicę. Dlaczego twierdziłem, że tam jest morze? Nie wiem, ale Agnieszka i ja śmiało ruszyliśmy do przodu, szliśmy i szliśmy i gdyby nie bunt mojej siostry to zamiast morza, moglibyśmy ujrzeć Zakopane. Wskazałem, bowiem zupełnie przeciwny kierunek, niż ten dla nas najodpowiedniejszy. No, więc miałem bunt na pokładzie. Agnieszka się zezłościła i stanowczo odmówiła dalszego maszerowania w wyznaczonym przez brata kierunku. Zażądała powrotu do punktu wyjścia, czyli do dworca PKP i sprawdzenia mamy. Całe szczęście, że tak się uparła. W duchu nawet przyznałem jej rację, nie możliwe było, bowiem że dworzec w Pucku jest oddalony do morza o tyle kilometrów. Ładne kilka już pokonaliśmy, zupełnie nie potrzebnie. Nie burzyłem się też nawet, gdy, zbuntowana załoga w postaci siostry, wręczyła mi dodatkowy worek do niesienia. Cierp ciało, jakieś chciało. I tak oto krok po kroku dotarliśmy do dworca. Przy samych schodach poczekalni znajdował się postój taksówek i znowu moja zbuntowana załoga, zażądała wynajęcia samochodu w celu przetransportowania bagażu. Co było zrobić. Grzecznie i z pokorą przegranych wędrowców, poprosiliśmy pana kierowcę o podwiezienie do klubu Zatoka. Facet był zdziwiony jak mało kto, do klubu Zatoka zapytał, tak do klubu Zatoka. OK. Zapakowaliśmy bagaże, kierowca zapalił silnik i zgasił. O to jest klub Zatoka. Nie kłamię was, jazda taksówką trwała krócej niż nasze pakowanie do niej bagaży. Agnieszka trochę z satysfakcją a trochę z politowaniem popatrzyła na mnie. Ja czerwony ze wstydu i ze złości nic nie powiedziałem. Tak rozpoczynał się piękny dzień nad Zatoką Pucką. Jeżeli uważacie, że to było śmieszne, to poczytajcie dalej.

Pomimo naszych perypetii z zgubieniem morza i jego odnalezieniem, w klubie byliśmy za wcześnie. Ci co mieszkali na jachtach, jeszcze spali, ci którzy w klubie pracowali, jeszcze nie dotarli do pracy, a sam ośrodek zamknięty był na trzy spusty. My byliśmy szczęśliwi, morze, słońce, mewy i jachty kołyszące się przy pomostach. Widok jak z marzeń. Zapomnieliśmy już nawet o tym niefortunnym zdarzeniu z rana. Całą naszą uwagę zaprzątała myśl, który to jacht będzie naszym domem? Ta chwila przeciągła się do przyjścia bosmana. Zjawił się w końcu, otworzył swoje królestwo i z uśmiechem zapytał, w czym nam może pomóc. Szukamy jachtu Nefryt z kapitanem Kamińskim. I tu zapadła długo wisząca w powietrzu cisza. W naszym klubie nie ma jachtu Nefryt, a kapitan Kamiński wczoraj pojechał do Warszawy, do domu! Odpowiedział bosman. Jak to, nie ma kapitana, nie ma jachtu? A gdzie nasza przygoda? I gdzie nasze pieniądze. Bosman z klubu Zatoka w Pucku, był człowiekiem bardzo znanym i szanowanym, poprosił o chwilę cierpliwości. Sam zaś postanowił wyjaśnić nieporozumienie, z Fundacją współpracował już długo i nie wierzył w jakieś oszustwo. Troszkę pobiegał po pomoście, trochę popukał w jachty z kimś tam rozmawiał i sprawę wyjaśnił. Okazało się, że nie płyniemy z kapitanem Kamińskim, lecz z Boldą i nie na jachcie Nefryt, lecz SYRIUSZ II. Kamień spadł nam z serca, bo po przygodzie ze zgubieniem morza, zgubienie jachtu to już za dużo. Ale to wszystko nic, jacht tam był i czekał. Nasza przygoda była tuż, tuż. Syriusz II, był to typowy jacht regatowy klasy ćwierć tony. Kapitan Bolda przywitał nas we właściwy sobie sposób, słowami ku........a witajcie. No i mieliśmy to co chcieliśmy! Jeszcze tylko pakowanie wszystkiego do jachtu. Jeszcze tylko wybór koji. I oto jesteśmy gotowi do pierwszego rejsu po prawie słonej wodzie.

Jak wyglądał nasz jacht i jaki był ten pierwszy rejs, opowiem w następnej części cyklu „halsowanie”

 

Tomasz.Bezan.Mazur.