Londyn 09.04.2006.
Syriusz II.
Szanowny czytelniku! Śpieszę Cię przeprosić i wyjaśnić, dlaczego tak zaniedbałem się w publikowaniu kolejnych opowiadań działu „Halsowanie”. Podstawowym powodem jest moje ogromne zaangażowanie w poszukiwanie pamiątek polskiego żeglarstwa, czyli medalu regat YKP-1943r. Moje poszukiwania zataczają coraz szersze kręgi, ale o tym wszystkim możesz przeczytać w dziale pt. „W poszukiwaniu historii” Jest jeszcze inny powód tego, że ostatnio dysponuje znacznie mniejszą ilością czasu. Do niedawna, to jest do dnia 25 marca, wierzyłem, że wszystko można zaplanować, że pewne sprawy są niezmienne i usystematyzowane. Nie za specjalnie wierzyłem też w uśmiech losu. Jednak w dniu 25 marca, około godziny 16,00 zmieniłem zdanie na ten temat. We wspomnianym właśnie dniu przyjechał do Londynu ktoś, kogo się nie spodziewałem! Los zaskoczył mnie bardzo w swoim dziele i jestem mu za to bardzo wdzięczny. Kto to taki? Nie mogę na razie zdradzić tej tajemnicy, ale jak tylko uda nam się pozałatwiać wszystkie sprawy związane ze potrzebami życiowymi, ten ktoś sam napisze coś dla was. Jak więc widzicie mam pewne powody by raczej patrzyć w przyszłość, przeszłość zostawiając jakoby na później.
Zobowiązałem się jednak w stosunku do was, Szanowni Czytelnicy i słowa dotrzymuje. Syriusz II była to typowa jednostka regatowa klasy ćwierć tony. Jej symbol, o ile mnie pamięć nie zawodzi to QT. Jednostka regatowa, czyli żadnych wygód. Załoga jest jedynie niezbędnym elementem wyposażenia jachtowego, a wyposażeniu nie przynależą się żadne przywileje. Czyli jak to wyglądało? Wnętrze raczej przestronne, ale jak je opisać by oddać jego surowość i prymityw. Z zejściówki schodzimy wprost na greting, po prawej stronie mamy zabudowaną skrzynkę, która po wyjaśnieniu okazuje się stolikiem nawigacyjnym. Po obydwu stronach zejściówki, znajdują się dziuple z najbardziej nienawidzonymi kojami, czyli hundkojami, lub „trumnami” jak te wynalazki dosadniej nazywają niektórzy. W przypadku Syriusza II, te wynalazki zostały jeszcze udoskonalone, ponieważ koje były tam umieszczone piętrowo, jedna nad drugą. Dodać należy, że szczęściarz na dole spał na dość solidnej skrzyni i materacu, za to biedak na górnej koji miał przechlapane jak w „ruskim czołgu”. Górna koja była po prostu kawałem żaglowego płótna, naciągniętym pomiędzy ścianą tego żeglarskiego łoża, a burtą jachtu. Ani tam wleźć, ani spać a już o swobodnym przekręcaniu się z boku na bok, trzeba było zapomnieć. Spanie na górnej koji miało jedynie tą zaletę, że oddawane Neptunowi hołdy zawsze wędrowały na dół, grawitacja, co w sposób absolutny równoważyło brak materaca i nie stałość tego kawałka materii.
Kolejnym ciekawym brakiem, było brak kambuza! O tak na jachcie Syriusz II, takiego elementu jak stały, zabudowany kambuz po prostu nie było. Powód? Regaty! Dwa garnki i mała butla z gazem ważą znacznie mniej, niż hotelowe wyposażenie jachtów turystycznych. W tym przypadku różnice były zdecydowane, ponieważ na Syriuszu, brakowało nawet tak podstawowego wyposażenia kambuzowego jak kieliszki. Gotowało się więc, na tej butli, modląc się i przeklinając na zmianę. Każda bowiem zmiana halsu, lub gwałtowny przechył powodował dwa zagrożenia. Poważnego oparzenia i oczywiście głodu. W centralnym miejscu naszego „mieszkania” znajdował się maszt. Ważne wszak wyposażenie jachtu żaglowego. Niestety maszt ten stał się powodem naszych przymusowo pobieranych pryszniców, ponieważ za żadną siłę nie dało się uszczelnić przestrzeni pomiędzy pokładem a masztem, a każde nasze próby, dawały odwrotny skutek. Maszt nasz był też przyczyną koncertów fałowych, które potrafiły przerwać nawet najcudowniejszy sen.
Tuż za masztem rozpoczynała się ogromna przestrzeń zarezerwowana dla najważniejszego elementu jachtu regatowego, dla żagli. Było tego staffu tam pełne worki. Od malutkiego traisla i foka sztormowego, po ogromnych rozmiarów spinaker. Co do spinakera to był on zupełnie bezużyteczny w celach żeglugowych, Bom do jego obsługi spoczywał gdzieś na dnie Zatoki Puckiej, ale służył nieprzerwanie jako pierzyna dla kapitana Boldy, który z namiętnością tym ogromnym płachciskiem się owijał do snu. To praktycznie wszystko co można było zobaczyć z wyposażenia bez grzebania po schowkach, a i to grzebanie nie przyniosłoby za wiele. W schowku obok stolika nawigacyjnego była rakietnica i zapas rakiet. Znalazłem też jakieś bosmańskie szpargały z zapleśniałą ławką bosmańską na czele. Pod kojami ułożono pasy ratunkowe i zgadnie z naszą tradycją tak je tam wciśnięto, że w przypadku tonięcia nie należało na nie liczyć. W czasie jednej z moich wnikliwych inspekcji wyposażenia, znalazłem też flagsztok i banderę.
Zapasy, głownie konserwy, upychało się pod kojami, zupki w proszku, gdzieś między workami z żaglami a rzeczy osobiste trzymało się w worku, który spełniał rolę poduszki. Dodać należy, że mapy jakieś były, ale kapitan Bolda twierdził, że aż tak daleko to my pływać nie będziemy, a to wszystko tu blisko to zna na pamięć. Prawdę mówił jak się okazało. Syn rybaka z Władysławowa znał zatokę jak ja jezioro Pogoria I. Zdecydowanie regatowe „uzbrojenie” naszego jachtu, zaobserwować można było na pokładzie. Pierwsze spojrzenie ukazywało dwa elementy, które tak bardzo różniły się od jachtów „mazurskich”. Bagsztagi, specjalne stalowe liny, które zostały wyposażone w osobne talie, wzmacniały nasz maszt. Liny te komplikowały trochę wykonywanie zwrotów. Przy każdym manewrze trzeba było wyluzować jedną i wybrać drugą. Drugi element różniący nasz jacht od znanych nam jednostek, to bom. Po pierwsze bom na jachcie Syriusz II, był zdecydowanie większy i solidniejszy niż na Omegach. Dodatkowo jeszcze cały profil wycięty był w kratownicę. Po prostu z profilu usunięto cały zbędny nadmiar materiału w celu zmniejszenia jego wagi. Po dokładnym zapoznaniu się z jachtem wychodziły i inne cechy jego regatowego charakteru. Knagi zaciskowe, specjalne zawieszki na fały, sprowadzenie sterowania do kokpitu i inne rozwiązania, które dzisiaj są praktycznie regułą, ale w roku 1993 były nieznane szerokim rzeszą. Sama nazwa jachtu to też pewna tradycja, Syriusz II był następcą Syriusza, który zakończył swój żywot na dnie. Niestety już dzisiaj nie przypomnę sobie tej opowieści.
Załogę na jachcie stanowiliśmy my, czyli Agnieszka i ja oraz pewien chłopak z Warszawy. Kapitanem był Bolda, miejscowy żeglarz posiadający wtedy patent sternika jachtowego i ogromne doświadczenie. O tym chłopaku z Warszawy warto wspomnieć kilka słów. Towarzyszył nam jedynie przez tydzień, nie pamiętam jego imienia ( to chyba najwyższy czas by to wszystko spisać, pamięć zaczyna mi płatać figle) cichutki to był człowiek o prawie dziecięcych rysach twarzy. Coś tam sobie jadł, jakoś tam żeglował i cały czas kontemplował morze. Z opowieści wynikało, że na rejs ponad miesiąc przed nami przywiózł go ojciec. Był to ojcowski akt desperacji, chłopak ten był bowiem totalnym „mamin synkiem” mazgajem, ojciec zawiózł go na rejs z nadzieją że nabierze męskich cech. Zostawiając synka na pokładzie poprosił kapitana by ten nie pozwolił mu uciec z pokładu. Z opowiadania wiem, że początek był straszny, płacz i wołanie o pomoc. Wszyscy którzy żeglują wiedzą, że morze to twarda szkoła życia. Z biegiem czasu coś powoli zaczęło się zmieniać. Twarde jachtowe życie zaczęło przenikać do świadomości tego człowieka i powodowało zmianę. Okazało się, że uszykowanie kanapek to nie jest zadanie z półki Niemożliwe do wykonania. Że jeżeli nie upiorę sobie skarpetek, to nic się nie stanie, dokąd koledzy to wytrzymają. Okazało się, że wielka ilość rzeczy i czynności jest zwyczajnie normalnymi zajęciami, a nie czarami mamy. Po miesiącu włóczęgi na jachcie, ten wychuchany Warszawski chłopak stał się innym człowiekiem. Kiedy ojciec przyjechał zabrać syna z jachtu, ten poprosił o jeszcze dwa tygodnie, podobno uradowany ojciec z niezwykłą przyjemnością zapłacił za kolejne dni żeglarskiej szkoły życia.
Tak tę historię słyszałem i tak ją wam przekazuję. W kolejnych częściach mojego cyklu, opowiem wiele innych historyjek i opowiadań, a czy wszystkie są prawdziwe, kto to może wiedzieć.
Żeglowanie na zatoce to prawdziwa rozkosz. Jeszcze to nie pełne morze, ale już słona woda i już w pewnych miejscach nie widać drugiego brzegu. Horyzont bez zniekształcenia lądem, coś o czy marzyłem. Pierwszy rejs, do Gdyni! Tak powiedział stary. I ruszyliśmy, trzymaj kurs na głębinkę, no na tą boje, jak zejdziesz z kursu to mielizna, cały czas komenderował nasz kapitan. Ja zaś jak urzeczony, trzymałem kurs i wybierałem żagle. Chłonąłem każdy oddech morza, każde drgnienie fali i muśnięcie wiatru. Mijamy pierwszą torpedownie i drugą, już mijamy Oksywie. Na dziobie pojawia się Gdyńskie Muzeum Morskie i maszty Daru Pomorza. Spełniłem marzenie, wpłynąłem do Gdyni od strony morza jak żeglarz, a nie od strony dworca kolejowego, jak turysta.
Piszę te słowa i zastanawiam się, czy ktoś jest w stanie zrozumieć euforie człowieka takiego jak ja? Czy potrafię w swoich słowach oddać moje uczucia i radość? Spałem na twardym materacu, w tak niewygodnej pozycji, że nie mogłem się swobodnie odwrócić. Jadłem to, co ugotowaliśmy na tej imitacji kuchni. Myłem się raz na kilka dni w zimnej wodzie, albo wprost w morzu. Potrzeby fizjologiczne załatwiałem wisząc za burtą. I byłem szczęśliwy i spełniało się wszystko to, o czym wtedy marzyłem. Marzenia mają to do siebie, że gdy już je osiągniemy to zaraz rysują się kolejne. Czy to zachłanność? Nie! To zwykła kolej losu. Gdybyśmy poprzestali na zrealizowaniu tylko jednego założenia, życie nie miałoby sensu. Zaraz, więc zrodziło się w mojej głowie kilka innych marzeń, bo życie musi mieć sens.
Zwiedzanie Gdyni tradycyjnym szlakiem. Jako uczeń byłem w tym mieście przez trzy tygodnie na koloniach wiedziałem, więc gdzie co jest. Dla Agnieszki była to pierwsza wizyta. Dar Pomorza, ORP Błyskawica, Muzeum Morskie, ale i baseny jachtowe, ulice i sklepy wszystko było ciekawe i warte zainteresowania. Z niektórymi naszymi wycieczkami związane są pewne zabawne historyjki i opiszę je w dalszej części. Odwiedzaliśmy też kino i miejscowe bary piwne. Z Gdyni wyruszyliśmy dalej i był Sopot i była Jastarnia i była próba wejścia do Gdańska. Był też sztorm i spotkanie z kapitanatem portu. O mały włos bym zapomniał, była jeszcze przygoda z okrętem podwodnym MWRP. Wszystko to opiszę w kolejnych częściach mojego „halsowania”
Tomasz.Bezan.Mazur.