Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

 

Piwo z Wiśniówką, czyli Jastarnia!

Londyn 01.05.2007.

 

Mamy właśnie pierwszy dzień Maja. W Polsce przedłużony weekend trwa w najlepsze. W Londynie takie cudowne zdarzenie, będzie miało miejsce za kilka dni. Z tym, że tutaj nazywa się to bank holiday i konia z rzędem temu, kto przełoży to na zrozumiały język.


Sam jestem zaskoczony tym, że po tak długim czasie postanowiłem kontynuować dział Halsowanie. Dlaczego tak się stało? Po pierwsze nigdy nie myślałem o porzuceniu spisywania naszych przeżyć. Tyle się jednak działo w teraźniejszym życiu, że sprawy z przeszłości długo czekały na swoją kolejkę. Ponadto w wyniku pewnego wydarzenia, utraciłem całkowicie moc błyskotliwego komentowania rzeczywistości. Dzisiaj w południowych godzinach wybrałem się do Instytutu Sikorskiego, w celu ustalenia pewnych szczegółów dotyczących obchodów 25-lecia YKP Londyn oraz by nasza mama zwiedziła muzeum. W drogę tą wybrałem się metrem, tak jak zawsze. Moi drodzy z londyńskiego metra korzysta codziennie około 3miliony pasażerów. Pociągi linii Piccadeilly wjeżdżają na stację w odstępach 3minutowych. OK.!, Ale dlaczego właśnie dzisiaj, do tego samego przedziału, w tym samym pociągu i tym samym czasie weszła osoba, której jako jedynej w Londynie spotkać nie chciałem. A może inaczej, tak samo nie chciałem, jak i chciałem. Zdarzenie to spowodowało w mojej głowie taki chaos myśli, że jedynie pogrążenie się w przyjemnych wspomnieniach, może poprawić mi nastrój. Takie wspomnienia to przecież tylko Halsowanie.

Zatem już jestem na pokładzie jachtu Syriusz II. Właśnie przejąłem ster i kieruję dziób w stronę Jastarni. Kapitan Bolda mruknął coś niewyraźnie i pokazał palcem kierunek. Przypominam, że na tym zacnym statku rzeczy tak zbędnej jak kompas, oczywiście nie było. Nie przeszkadzało to zupełnie ani mnie, ani Bramreii. My byliśmy żółtodzioby morskich wędrówek i jeżeli nie ma kompasu, to cóż, pewnie tak być musi. Pamiętam dobrze, że był to wieczór i pomimo dość kiepskiej widoczności, spostrzegłem na powierzchni wody dziwny kształt. Dziwny, bo z dalekiej jeszcze odległości wyglądał, jak wieloryb. Moi mili! Wszystko jest OK. Wiem, że wieloryby na Zatoce Puckiej to okazy występujące znacznie rzadziej, niż wieloryby w Tamizie. Złośliwie można by dodać, że gdyby nawet jakiś zabłąkany waleń trafił na zatokę, to nie musiałby słuchać parlamentarzystów. Ten w Tamizie nie miał tego szczęścia i wyzionął ducha właśnie w sąsiedztwie angielskiego odpowiednika naszego sejmu. Niemniej jednak wieloryb przed naszym dziobem spokojnie zagradzał mam drogę do Jastarni. O moich spostrzeżeniach poinformowałem naszego szypra. Wynurzył się z zejściówki, popatrzył i powiedział podpłyniemy bliżej to zobaczymy, co to za zjawa. Trzymam, więc kurs, a na wielorybie coś się zaczyna ruszać! Po upływie chwil paru, wieloryb powoli przekształcił się w pokład wynurzonego okrętu podwodnego! Sygnaliści z tej właśnie jednostki usilnie dawali nam znaki, których my, a ja w szczególności, kompletnie nie rozumiałem. Znaczyły one jednak coś w stylu, spierniczajcie z tego akwenu i to tak szybko jak to możliwe. Podejrzewam, że nasz kapitan też nie bardzo rozumiał te sygnały, ale sposób ich nadawania nie pozostawiał wiele do interpretacji. W tm miejscu nasz szyper okazał się też jasnowidzem. Powiedział, że po wpłynięciu do Jastarni będziemy mieli odwiedziny kogoś z kapitanatu portu. Jak powiedział tak się stało. I uwierzcie mi na słowo. Nie była to miła kurtuazyjna wizyta. Dostało nam się za nie posiadanie radia i nie zapoznanie się z akwenami ćwiczeń wojskowych, które to akweny wyłączone były z żeglugi. Czemu ten syn rybaka zignorował zakazy? Trudno by dochodzić. Dla nas najlepszym wytłumaczeniem było to, że morze jest dla wszystkich i wolnych ludzi zakazy nie obowiązują. Bujda na resorach, ale jak pompatycznie brzmi! W Jastarni kąpiel w morzu, świeże wędzone rybki na śniadanie i pewien wynalazek miejscowych rybaków. W barze kupić można było piwo. Samo w sobie nic rewelacyjnego, ale tu piwo było sprzedawane w litrowych kuflach. Miejscowi siadywali sobie przy stole, każdy z takim kufelkiem, a na stoliku natychmiast pojawiała się wódka wiśniówka. W pierwszej fazie tego eksperymentu szczelnie zakręcona. Po upiciu sporej części piwa z kufli, flaszka wiśniówki zostawała otwarta a jej zawartość uzupełniała braki w kuflach. Złoty i czerwony płyn mieszał się i goryczkę piwa, przechodził słodki posmak owocu. Oczywiście i my po podpatrzeniu tej recepty, postanowiliśmy spróbować, co i jak. W spożywaniu znakomite! W przeprowadzonych próbach wstawania, stwierdzona moc obalająca! A kac? Nie pytajcie!

Zaczęło wiać. Nasza załoga już nieco uszczuplona. Warszawska część została wypisana z listy załogi i powróciła do domu. Nikt nie zajął tego miejsca, już do naszego zakończenia rejsowania po zatoce. Spowodowało to rozluźnienie w kabinie i znacznie poprawiło nasze warunki mieszkaniowe. Bramreja odziedziczyła koje i już nie spaliśmy w czymś, co przypominało piętrową pryczę z hamaków. I ja i Aga spaliśmy teraz po przeciwnych burtach, na skrzyniach zawierających nasz jachtowy majątek, który oczywiście Anglicy nazwaliby wszechwładnym staff. Szyper nie zmieniając swoich upodobań, spał w dziobowym przedziale z żaglami na noc omatulony spinakerem. W takich okolicznościach postanowiliśmy, że płyniemy do Gdańska!
Powiedzieć łatwo, ale jak to zrobić! Półwysep Helski zalewany bałtyckimi falami. W czasie regat QT na Zatoce Gdańskiej tonie jacht Skalar a Czarny Koń traci maszt. Postanowiliśmy przeczekać ten nagły atak Neptuna w Jastarni. Było to najrozsądniejsze rozwiązanie pod względami bezpieczeństwa żeglugi, ale zupełnie nie trafione w stosunku do prowadzenia się na ladzie. Cóż, stare przysłowie mówi, że statki w porcie marnieją a marynarze schodzą na psy. My odwiedzaliśmy bar, gdzie piwo mieszają z wiśniówką, zagryzaliśmy to wyśmienitą wędzoną rybą i zwiedzaliśmy port. Z lubością oglądaliśmy świetny kształt kadłuba S/Y Generał Zaruski, oraz znanego wszystkim jachtu drewnianego S/Y Gryf. Znanego z teledysku Antoniny Krzysztoń do piosenki Perłowa Łódź. W jakimś zakamarku portu wynalazłem kadłub przepięknego jachtu drewnianego o nazwie Szaman Morski, o ile dobrze zapamiętałem nazwę. Jacht ten jest o tyle ciekawy, że w późniejszych latach czytałem o jego rekonstrukcji w Żaglach. Ktoś go kupił, ocalił i cieszy się jego świetnymi walorami nautycznymi. W między czasie pogoda się trochę poprawiła, więc do Gdańska!

Z tym, że pogoda się całkowicie poprawiła, można by polemizować. Poprawiła się na, tyle, że możliwe było opuszczenie Jastarni i obranie kierunku na Gdańsk. Wiatr jednak wiał ze swoją potężną siłą dalej, a fale wprowadzające jacht w jakiś nowoczesny taniec, nieubłaganie nadwerężały nasz takielunek. W kilka chwil trzeba było zmienić foka na najmniejszy skrawek materiału, jaki mieliśmy do dyspozycji i porządnie zarefować grota. Zrezygnowaliśmy z Gdańska na rzecz bezpiecznego schronienia się w Gdyni. Coś strzeliło! Jakieś stalowe liny z łomotem padły na pokład. Opanował nas strach, że może właśnie tracimy maszt. Trwało to chwilkę, ale maszt spokojnie trwał w swojej pionowej pozycji. Co się, więc stało? Szybkie sprawdzanie całego stałego olinowania i przyczyna znaleziona. Gniazdo umocowania baksztagów przy maszcie, nie wytrzymało bujania, szarpania i wściekłych ataków wiatru. Konieczne było wejście na maszt z porządną nitownicą i naprawienie całego tego ustrojstwa. A zatem ostrożnie, ale w miarę szybko do Gdyni. Droga na szczęście nie była długa, a niesieni wiatrem i strachem pokonaliśmy ją w tempie olimpijskim. Z radością witaliśmy maszty Daru Pomorza, a gdy falochrony basenu jachtowego w Gdyni osłoniły nas od fal, poczuliśmy wszyscy ogromną ulgę. Żeby zneutralizować stres najmłodszy członek załogi, Bramreja, wysłana została do miasta w celu dostarczenia odpowiedniej ilości kropli antystresowych . Dostarczone lekarstwo zostało potraktowane bardzo poważnie i wypite do ostatniej kropli. Rano ustawiliśmy się w kolejce do sklepu żeglarskiego, który to obsługiwał wszystkich morskich obieżyświatów. W wyniku lekkiego przedawkowania kropli antystresowych nie spostrzegłem drobnego faktu, że do drzwi sklepu ustawiły się dwie kolejki. Dopiero po otwarciu okazało się, że pierwsza, znacznie liczniejsza grupa będzie obsługiwana poza wszelką kolejnością. Kolejkę tą zasilali wszyscy ci, którzy w dniu poprzednim przedawkowali z leczeniem stresu kroplami i jedynym antidotum było sprzedawane cierpiącym bimbrantom piwo. W tej drugiej stali cierpliwie ci, którzy chcieli dokupić coś z żeglarskiego osprzętu. Z lubością ustawiłem się w tej pierwszej kolejce!

Wyleczony z potwornego szumu w głowie i syndromu tupotu białych mew, zabrałem się z naszym szyprem do naprawiania strat. Nity kupiliśmy w sklepie żeglarskim, ponieważ zaraz po niezbędnym porannym pogotowiu anty kacowym, sklep zaczął prowadzić normalną działalność. Nitownicę pożyczyliśmy gdzieś na jakimś jachcie. Nic trudnego! Wleźć na maszt, przynitować gniazdo i założyć zatrzask liny. Tak, z tym, że ja ważyłem sobie wtedy dobre ponad 100kg a nasz szyper jeszcze więcej. Bramreja bez problemu mogłaby być podciągnięta na maszt za pomocą ławeczki bosmańskiej, fałów i kabestanu, ale nie miała siły zerwać nitów. Czyli klops! W porcie zawsze znajdzie się jednak poczciwa dusza, która za piwo i odrobinę ciepłych słów pomoże. Tak było i tym razem. Ktoś na tyle chudy, by nie stanowić realnego zagrożenia dla masztu i na tyle silny by dokonać wszystkich niezbędnych zabiegów, w kilka chwil doprowadził nasz jacht do pełnej sprawności.
Pomimo tylu przeciwności losu, nie odpuszczamy i obieramy kierunek Gdańsk. Nasz rejs powoli już schylał się ku końcowy, tak, że na zwiedzanie Gdańska moglibyśmy przeznaczyć jedynie jeden dzień. Z Gdyni powinien to być szybki przelot, wiec postanowiliśmy zaryzykować.

Przypominam, że jacht Syriusz II nie posiadał silnika, a wejście do Gdańska wymaga pokonania długiego kanału. Korzystając z tego, że akurat nic nie wychodziło z portu, ani nic nie wchodziło postanowiliśmy rozpocząć halsówkę. Halsówkę! Jak najbardziej, ponieważ los, który sprzysiągł się przeciwko naszej wizyty w Gdańsku, tak ustawił wiatr, że wiało dokładnie w mordę. No to do lin i do żagli! Powoli zdobywaliśmy metr po metrze zmniejszając odległość do celu. Powodowało to, że mały, jak na morskie warunki, jachcik przemieszczał się zakosami w kanale odbijając się od jednego do drugiego brzegu. Oczywiście stale wyglądaliśmy, czy nie płynie na nas jakiś kolos, lub czy coś nie atakuje nas od rufy. Taktyka się sprawdzała i byliśmy już na wysokości Westerplatte. Pomnik upamiętniający walkę bohaterskiego garnizonu górował dumnie po naszej lewej burcie. Wszystko szło dobrze. Niestety nasz pech dał znać o sobie. Z na przeciwka doszedł nas ryk syreny, a zaraz po nim widok ogromnego morskiego transportowca przykuł naszą uwagę. Nasze halsowanie w takich okolicznościach było by samobójczym szukaniem kontaktu z blachą dziobu tego giganta. Trzeba było szybko przycumować do nadbrzeża i mocno pracować cumami by zrównoważyć zjawisko przystawania. Doświadczenie to spowodowało w naszej świadomości myśl o jedynym słusznym rozwiązaniu. Bez silnika nasza wycieczka do Gdańska była nie możliwa do zrobienia. Czyli obrót i już z wiatrem wspaniale wiejącym od rufy wracamy na wody Zatoki Gdańskiej. Pokonani przez nieprzychylność losu, ale w doskonałych nastrojach wypływamy by wykonać ostatnie halsy i w ostateczności obrać kierunek do Pucka, gdzie skończy się nasze pierwsze spotkanie ze słoną wodą. Podkreślić należy, że statek, który na naszych oczach mijał Westerplatte oddał honory miejscu tak ważnemu dla naszej tradycji. Załoga stanęła na burcie w pozycji zasadniczej a bandera została opuszczona i podniesiona na flagsztoku. Nie pamiętam już dzisiaj, z jakiego kraju był ten statek, ale ten gest znany mi z lektur i z żeglarskiego szkolenia potwierdził, że jest to żywy zwyczaj.

I znowu na wodach zatoki. Kapitalna pogoda i mocny, ale nie do przesady wiatr sprawiał, że włóczyliśmy się od jednego końca do drugiego. Przez chwile byliśmy koło przyjaznej Gdyni, by już za godzinę być w okolicach Jastarni i wspominać piwo z wiśniówką. Znowu odwiedzaliśmy torpedownie i kolejny raz oglądaliśmy Półwysep Helski. Niestety, nasza droga stale i nieprzerwanie prowadziła do Pucka. Już z daleka dostrzegliśmy górujący park i strzegący go radziecki czołg. Port powoli nas witał i ograniczał nasze żeglarskie, beztroskie życie. Za kilkanaście godzin wszystko to pozostanie jedynie wspomnieniem. Pociąg powiezie nas znowu do domu. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze wiemy, że jesteśmy na pokładzie. Przed wyokrętowaniem trzeba dokonać tylu rzeczy!
I ponownie nasze rzeczy wędrują do worków i plecaków. Tym razem jest ich stanowczo mniej. Większość spałaszowaliśmy za smakiem w czasie pływania. Ubrania zostały szczelnie owinięte w jakieś foliowe torby, żeby zapach morza, pokładu i potu wyciśniętego w czasie żeglarskiej przygody nie poraził naszych współtowarzyszy podróży.

Łódkę szybko wyczyściliśmy i wszystko porządnie zostało sklarowane. Tradycyjne wpisy w książeczkach i opinie od naszego szypra. Odpadło jednak składanie żagli, bo jacht Syriusz II zaraz po naszym wyokrętowaniu ruszał ponownie na wody zatoki. Kapitan Bolda wraz z kolegom wypływał do Gdyni. Pomachaliśmy im na pożegnanie z myślą, że może się jeszcze kiedyś spotkamy. Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem?! Patrz wstęp do tego opowiadania!

Do pociągu sporo czasu i wykorzystaliśmy go do spacerowania po Puckim porcie. Harcerski ośrodek wodny przyciągał naszą uwagę. Były tam DZ-ty i ja i Bramreja wiedzieliśmy o tym, że dojrzeliśmy już do kolejnego kroku w żeglarskiej karierze. Czyli będziemy robić kurs na Sternika Jachtowego! Oczywiście to przyszłość.

Wraz z wieczorem zbliżała się pora wyjazdu. Pociąg, kimanie w wagonie i znowu Katowice. Tydzień pracy, byle tylko doczekać do piątku i znowu podróż wysłużonym Fiatem FSO do KSW Hutnik nad jezioro Pogoria I.
Koledzy z klubu bocznie obserwowali nasz zapał do pływania i zdobywania żeglarskiej wiedzy. Nasze rejsy i ten mazurski i ten po prawie słonej wodzie stawiał nas wyżej w strukturze klubowej. Pochlebiało nam to, choć nie równać się nam było z wyjadaczami rzędu Włodka Gerharda czy Zbyszka Rosołowskiego to jednak zaczęliśmy być poznawani i lubiani. No może nie przez wszystkich, ale jednak!

Pamiętać należy, że w tym to właśnie okresie rozpoczynała się wielka reorganizacja klubu Hutnik, która to po wielu latach zakończyła się szczęśliwie dla klubu. Klub jest dzisiaj majątkiem prywatnym, ale nie utracił swojego klubowego i żeglarskiego wizerunku i osobowości. Uważam, że największą zasługę w tym dziele włożył swoją wiedzą i umiejętnościami Zbyszek Rosołowski. Oczywiście proces ten pochłonął kilka niepotrzebnych ofiar, jak choćby tragiczne losy Jarka Jarmułowicza. Na to jednak jeszcze przyjdzie czas. Na razie wiadomo, że Huta Bankowa nie dołoży do klubu ani złotówki, a co gorsze będzie żądać czynszu za teren. Dodatkowo klub został obłożony drakońskimi opłatami za energię elektryczną liczoną jak dla zakładów przemysłowych, czyli po oczywiście wygórowanych cenach. Tylko mądre zarządzanie pieniędzmi i oszczędna gospodarka tym, co się posiadało mogło wyprowadzić klub z kryzysu. Zarząd dokonał inwentaryzacji posiadanego majątku. Rzeczy, które zostały orzeczone jako zbędne zostały wystawione na sprzedaż.

Pamiętam, że sprzedano wtedy kilka starych desek surfingowych, chyba ze trzy łodzie klasy FIN, jednego Zefira i coś jeszcze. Dla nas ważniejsze było zupełnie coś innego.

Ośrodek KSW Hutnik posiadał na swoim terenie domki campingowe i pawilon mieszkalny. Otóż te domki, które nie były zamieszkane i nie posiadały swoich opiekunów czy użytkowników zostały wystawione na sprzedaż. Chętnych było wielu, bo i cena była atrakcyjna. Trzeba było napisać podanie do zarządu klubu i zarząd decydował, kto otrzyma zezwolenie na zakup domku. W następnej części opiszę wam jak to my, czyli ja i Bramreja zostaliśmy posiadaczami domku campingowego nr 21.

Zatem czekajcie na kolejną część Halsowania pt. Psia budka, czyli nasz domek na Pogorii.

Tomasz Bezan Mazur