|
||||||||||||||
---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|
|
Kiedy siadam do komputera zaczynając pisać kolejne części cyklu „Halsowanie”, przed oczyma stają mi rzeczy o których nie pamiętam normalnie przytłoczony codziennością zdarzeń. Te jednak wydarzenia z przeszłości miały kapitalny wpływ na to, gdzie obecnie się znajduję i na to, czym obecnie jestem. Myślę, że faktycznie nic w naszym życiu nie dzieję się przypadkowo i wszystko ma swoje ukryte, drugie dno. Ważne jest to, czy potrafimy spostrzec to drugie dno i czy potrafimy uczyć się na raz popełnionych błędach. Z własnego doświadczenia, bolesnego zresztą, uważam, że jeżeli już trzeba się uczyć na błędach, to niech to będą cudze błędy! Ale wracajmy do roku 1994. Firma TOPGAS musiała przerwać inwestycje w Sosnowcu Cieślach. Stało się tak, ponieważ pijawki z urzędów i komisji kontroli budowlanych tak uprzykrzały życie inwestorom czekając na coraz wyższe łapówki, że ci po prostu wyłożyli się z kasą. Prym w tym zbójeckim procederze wiedli włodarze miasta Sławków i dyrekcja Kopalni Piasku Maczki Bór w Sosnowcu. W przyszłości TOPGAS pozbiera się jeszcze na czas jakiś, ale będzie to jedynie ostatni zryw przed zgonem. Za to w Sosnowcu z rozmachem realizowano budowę Hali Makro Cash and Carry. W owym czasie takich hipermarketów w regionie jeszcze nie było i blaszanego giganta określano jako inwestycję nr.1 dla regionu. Trzeba przyznać, że sama firma w tym okresie robiła na zewnątrz dobre wrażenie. Dbałość o rozwój pracowników, szkolenia i zarobki w firmie, były na całkiem wysokim standardzie. Wiem, ponieważ pracowałem chwilkę w tej firmie. Rok 1994 był rokiem, w którym otrzymałem Koncesje MSW i A, na prowadzenie usług w zakresie ochrony osób i mienia. Było to nie lada osiągnięcie, jeżeli nadmieni się, że miałem wtedy 22 lata i nigdy nie byłem pracownikiem MO, UB, SB, czy innych wcieleń tej samej służby. Rok 1994, był też dla nas rokiem ważnym w naszej żeglarskiej drodze i o tym dzisiaj napiszę szerzej, bo przecież „Halsowanie”, to wspomnienia żeglarskiej przygody. W roku tym byliśmy oczywiście członkami klubu KSW Hutnik. Posiadanie własnego domku campingowego, zmieniło nasze uczestnictwo w klubie. Nie były to już jedynie wypady na kilka godzin żeglowania po jeziorze. W tym czasie zaczęliśmy w pełni należeć do rodziny miłośników jeziora Pogoria I. Do klubu przyjeżdżało się zaraz po pracy w piątek. W zależności od pogody i pory roku był, grill, piwko, albo coś mocniejszego oraz spotkania z kolegami. Takich, bowiem jak my, było w Hutniku sporo. Wszyscy czekaliśmy na koniec dniówki, pakowanie i jazda na Pogorię. Nasza stała ekipa z tamtego czasu to, Darek „Łysy”, Anka „Krakers”, Grzegorz Ochman i kilku innych, których nazwiska czy przezwiska zatarł w pamięci czas. Już niebawem do tej ekipy mieli dołączyć Krzysztof „Partyzant” Siuliński, Marcin „Marcinek” Sobczyk i Magda Grodzka, tak ale to jeszcze nie ten czas. W owym okresie z idiotycznych przyczyn i niezrozumiałych nieporozumień, rozluźniły się nasze stosunki z Ryśkiem Bencem. Co było tego przyczyną? Może nasza zarozumiałość? Że oto teraz my samodzielni i że nam już opiekuna nie potrzeba. Może potrzeba sprawdzenia się w środowisku. Ja myślę, że była to po trochu różnica charakterów i temperamentów, a pewnie i wiek swoje zrobił. My niedoświadczeni, ale wysoko noszący się żeglarze, skłonni do zabaw, imprez i różnych wyskokowych trunków. Rysiek cenił spokój, przyrodę i raczej unikał piwa, do którego nas ciągnęło jak pszczoły do miodu. Dziś rozumiem Ryśka doskonale. I całe szczęście, że nasze stosunki w późniejszym okresie się wyraźnie poprawiły. Mieliśmy już za sobą Mazurski Rejs, przeszliśmy pierwsze halsy na słonej wodzie. W klubie znano nas i należeliśmy już do tej grupy, która jest rozpoznawalna wśród ogólnej liczby członków. Coraz głośniej zaczęto rozmawiać w KSW Hutnik, o potrzebie zorganizowania kursu na stopień Sternik Jachtowy. Pewnie nie wielu pamięta, ale w tym okresie osoba posiadająca patent Żeglarza Jachtowego, mogła prowadzić jednostki żaglowe ograniczone powierzchnią żagla jedynie do 15 m2 i to bez możliwości używania silnika pomocniczego. Pełną wolność na śródlądziu dawał dopiero Sternik Jachtowy. Był to też wstęp do robienia dalszych, wyższych stopni żeglarskich. Upoważniał, bowiem do bycia osobą funkcyjną na jachtach morskich. Tak, a nam się śniło Morze! Wtedy pojawiło się pytanie. Czy czekać, aż klub zorganizuje kurs? Czy też szukać czegoś poza klubem? Oba rozwiązania miały plusy i minusy. W klubie mogliśmy liczyć na miłą atmosferę szkolenia i oczywiście na poprawki w przypadku gdyby coś poszło nie tak. To też był podstawowy minus klubowego szkolenia. Ktoś mógłby kwestionować w przyszłości nasze umiejętności z uwagi na znajomość z instruktorami i egzaminatorami. A mam zależało na tym by nas traktować serio. Żeglarstwo stało się naszą pasją, tak jak pisałem w poprzednich odcinkach „Halsowania” i wszelkie posądzanie o niewiedzę, czy pobłażliwy egzamin, wzbudzało bunt w młodych, gorących umysłach. Postanowiliśmy zrobić kurs na stopień Sternika Jachtowego, samodzielnie w klubie innym niż nasz macierzysty, a najlepiej w innym okręgu żeglarskim. W przeciwieństwie do obecnych czasów, gdzie aż gęsto jest od ogłoszeń o kursach i szkoleniach w roku 1994, znalezienie takiego nie było rzeczą łatwą. Ośrodki prywatne jeszcze nie istniały, a jeżeli to były w fazie rozwojowo – startowej. Natomiast kluby i ośrodki klubowe, były w fazie schyłkowo – upadkowej, ponieważ nie mogły się przestawić z gospodarki planowej okresu PRL, na rynkowe reguły RP. Było kilka ogłoszeń na Mazurach, ale ja właśnie w tym okresie starałem się o pracę w wymienionym wcześniej Makro Cash and Carry, a biura tej firmy mieściły się w Katowicach. Istniało, więc prawdopodobieństwo, że będę musiał czasami opuścić szkolenie i przyjechać do firmy na rozmowy. Taka jazda z obozu na Mazurach, była męcząca i dawało ogromną stratę czasu. Dlatego kapitalnym rozwiązaniem było znalezienie ogłoszenia o organizowanym kursie stacjonarnym na stopień Sternik Jachtowy w miejscowości Rożnowo nad Zalewem Rożnowskim. Kurs organizował Krakowski Yacht Club popularny KYC. Dla nas był to strzał w dziesiątkę! Z Rożnowa jest całkiem niedaleko do Katowic. Droga dobra i samochodem w 2,5 godziny mogę być na miejscu w razie konieczności odbycia jakiegoś spotkania. Ponadto KYC podlegał pod okręg krakowski, więc o żadnych znajomościach czy też kumoterstwie nie mogło być mowy. Nasza decyzja była jednoznaczna. Jedziemy na kurs do Rożnowa z zamiarem odbycia szkolenia i zdania egzaminów na Sternika Jachtowego. Dokonaliśmy stosownej wpłaty i czekaliśmy na potwierdzenie terminów. W międzyczasie wysłałem CV do wymienionej już firmy Makro Cash and Carry. Oczywiście jak mówi stare przysłowie, „ jeżeli coś ma się stać, to się stanie”. Otrzymaliśmy potwierdzenie o terminie kursu i w kilka dni później zaproszono mnie na rozmowę kwalifikacyjną do Makro. O dziwo tą wstępną rozmowę przeszedłem gładko, zaznaczono mi jednak, że proces jest wielostopniowy i że będą kolejne spotkania. Ja lojalnie uprzedziłem firmę, że jadę ja szkolenie żeglarskie, ale w razie konieczności będę dostępny po wcześniejszym uzgodnieniu terminu. Tak, że na urlop wyjeżdżałem z nadziejami na zdanie egzaminu na Sternika Jachtowego i otrzymanie nowej, ciekawej pracy w świetnie zapowiadającej się pozornie firmie. Jedyny minus całej tej sytuacji, to konieczność ciągłego spoglądania na pager, telefony komórkowe były w tym okresie zarezerwowane dla ścisłej elity. W liście z KYC-u otrzymaliśmy informacje jak dojechać do miejsca obozu oraz o konieczności zabrania śpiwora. Znając dość kiepskie wyposażenie takich ośrodków spakowaliśmy z Agnieszką więcej sprzętu i wyruszyliśmy w drogę. Zapomniałem dodać, że w roku 1994, byliśmy już posiadaczami nowego Poloneza Caro z silnikiem o pojemności 1600. Był to udany egzemplarz tej marki. Służył długo. Jego jedyną wadą była żarłoczność w stosunku do paliwa. Polonez był jednak bardzo wygodnym, prostym samochodem. Prowadził się świetnie i nawet w warunkach jazdy po nieutwardzonej nawierzchni, lub po śniegu dawał poczucie bezpiecznej jazdy. Za nami został Kraków i browary Okocim. Wjechaliśmy w teren stromych podjazdów i ostrych zakrętów ziemi nowosądeckiej. Do ośrodka żeglarskiego Krakowskiego Yacht Clubu, trafiliśmy dzięki namalowanej na jezdni strzałce. Droga prowadziła kamienistą ścieżką w dół. W pewnych chwilach myślałem, że nie sposób przejechać tam samochodem osobowym. To były prawdziwe katusze dla podwozia. Wąsko, z wybojami, a każdej strony wystawały wypłukane przez deszcze korzenie. Było przy tym niesłychanie stromo. Chwilami bałem się, że nasz samochód oderwie się od tej wątpliwej drogi i runiemy w dół. Szczęściem nic takiego się nie stało. Cało dojechaliśmy do pierwszej polanki, gdzie zatrzymałem pojazd. Byłem przekonany, że pomyliłem drogę. Wyszedłem się rozglądnąć, poszukać jakiejś przyjaznej duszy, która wskaże nam właściwą drogę. Dalsza droga prowadziła do kolejnej polanki, ale na niej stało już kilka zaparkowanych samochodów. Jeszcze parę metrów i można było zobaczyć trzy domki typu BRDA, które były zbudowane na sztucznie uformowanej platformie. To znaczy, że usunięto część ziemi z urwiska nad jeziorem i w tym wyciętym pasie zbudowano domki na solidnych podbudowach z cegły. Te solidne podbudowy pełniły w ośrodku ważne funkcje. Były po prostu zapleczem socjalnym, a mieściły się tam stołówka, świetlica, magazyn żagli i łaźnia. Jedna część była podzielona, na rzecz kuchennego zaplecza. Nie byłem jeszcze pewny czy trafiliśmy dobrze, bo wszystko robiło dość nieciekawe wrażenie. Zapytani jednak tubylcy, z uśmiechem potwierdzili, że to właśnie jest obóz żeglarski KYC-u. Co robić! Wrażenie pierwsze może mylić! Wdrapaliśmy się powrotem tą cholernie stromą ścieżką, by podprowadzić bliżej samochód i zabrać rzeczy. Nasza przygoda ze Sternikiem Jachtowym właśnie się zaczynała i trzeba było złapać za rogi tego byka. Zakwaterowanie poleciała dosyć sprawnie. Poza jednym małym wyjątkiem. Jako, że i ja i moja siostra nosimy jedno nazwisko, to ktoś układający zakwaterowanie uznał nas za małżeństwo. Tak dano nam do dyspozycji spory jak na warunki w domku Brda, pokój i oczywiście jedno łóżko. Po wyjaśnieniu całego nieporozumienia, było trochę śmiechu. Łóżko całe szczęście składało się z dwóch złączonych za sobą tapczanów. Ośrodek był strasznie ciasny, ale nas interesowała woda i sprzęt, jaki mieliśmy do dyspozycji. Przecież wiadomo, że na kurskie żeglarskim najwięcej czasu spędza się na wodzie, a nie na ośrodku w leżaku. Kolejną stromą, ścieżką udaliśmy się nad brzegi Jeziora Rożnowskiego. Przed nami wyłoniły się maszty Omeg i masywne kształty naszej łodzi szkoleniowej typu DZ. Teraz już byliśmy pewni. Jesteśmy na miejscu!
|
|