|
||||||||||||||
---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|
|
PO instruktorzy. Londyn 28.12.2009.
Po ukończeniu kursu na sternika jachtowego, rozpoczął się dość intensywny okres w życiu zawodowym. Na cały miesiąc wyjechałem do Warszawy, aby tam poznawać tajniki pracy w międzynarodowej firmie Macro Cash and Carry. To miało być szkolenie wprowadzające, ale tak naprawdę to nie miało to nic wspólnego ze szkoleniem. Owszem rozlokowano nas w dobrym hotelu, zapewniono super śniadania i zaprowadzono do firmy. Dalej byliśmy zdani sami na siebie. W takich dużych firmach jest ciągał pogoń. Na nic nie ma czasu i zawsze jest za mało ludzi. W moim dzisiejszym odczuciu sądzę że, jest to standardowa polityka takich firm. Pracownicy zawaleni masą spraw, i nigdy niewyrabiający się w czasie zawsze mają w sobie poczucie winy. Poczucie źle wykonanej pracy, lub nie wyrobienia się ze wszystkimi obowiązkami. Takiemu zespołowi, łatwo jest powiedzieć, „my wam tu szansę dajemy a wy się nie możecie wyrobić i zawalacie! No, ale dajemy wam czas, spróbujcie się poprawić”. Taki tani chwyt zmusza ludzi do nadludzkiego wysiłku, który pompuje kasę właścicielom, wysysając ostatnie soki z naiwnych pracowników. W przeważającej mierze młodych ludzi, specjalnie selekcjonowanych do takiego galopu, ambitnych, rządnych sukcesu. W późniejszej fachowej literaturze psychologów, zjawisko to nazywano „wyciśniętą cytryną”. Takiego obciążenia pracą, ambicjami i współzawodnictwem, nikt nie wytrzymywał. Wielu ludzi kończyło jako wraki, „wyciśnięte cytryny”, na śmietniku rynku pracy, z żalem do świata i samych siebie. Szkolenie było fikcją! Nikt nam nic nie pokazywał, bo nie miał na to czasu! Zawalony swoimi sprawami, nie miał ani sił, ani ochoty zajmować się jeszcze balastem w postaci stażystów. W drugim tygodniu mojego „szkolenia” pracę stracił jeden z zastępców szefa ochrony, więc zająłem jego miejsce i tyle było z kształcenia. Po miesiącu wróciłem do Sosnowca i tam zaczął się dopiero chaos! Nic nie było gotowe. W bramkach wjazdowych nie było zamków, a kamery były jeszcze w fazie projektowania. Za to rozpoczęto przywożenie towarów i rozkładanie na półkach. Presja była ogromna, niewspółmierna do zarobków. Nam kazano zabezpieczyć całe to mienie, w sytuacji gdzie nie mieliśmy nic, żadnych środków do tego potrzebnych. Nie było radia, monitoringu, strażników, a nawet wspomnianych zamków w bramach wjazdowych. Najważniejszy za to był dzień otwarcia i dotrzymanie terminu. Te wielkie hipermarkety wysysały z nas całą masę pieniędzy. Kilka razy dziennie jeździły opancerzone ciężarówki z kasą do banku. Nie było czasu na żeglowanie, ani na życie osobiste. Na jednym ze spotkań kadry usłyszałem, że Macro powinno być twoim pierwszym domem! No i dla mnie było to za wiele!!! Firma TOP GAS, w której poprzednio pracowałem, zaproponowała mi lepsze zarobki i warunki pracy. Nie zastanawiałem się! Dałem wypowiedzenie pani kadrowej i bez żalu pożegnałem się z jednym z pierwszych wyzyskiwaczy w naszym kraju. Wszystko to zaważyło oczywiście na tym, że końcówka sezonu całkowicie nam uciekła. Kilkakrotnie byliśmy na Pogorii, ale to nie było to. Trzeba przyznać, że mieliśmy już w Klubie Sportów Wodnych Hutnik, całkiem niezłą pozycję. Rejs mazurski i po słonej wodzie, patent sternika jachtowego, stawiał nas w innym świetle. Zawiązały się przyjaźnie i żal było do klubu nie wpaść. Wykrystalizowała się grupa kilku przyjaciół, regularnie się spotykających. Ja, Darek Łysy, Agnieszka, Grzegorz Ochman i Anna Spendel, to był trzon. Wpadał Jagoda, Rapka, Radek Stachurski. Pewnego jesiennego dnia poznaliśmy Partyzanta, chłopaka, który wsiąkł do naszej grupy na stałe. Z tym, że była to dość dziwna heca, warta opowiedzenia. Dawna restauracja Huty Bankowa, znajdująca się na ośrodku HUTNIK, została wydzierżawiona Wojtkowi Walotkowi. Nowy zarządzający działalność rozpoczął od organizowania zabaw i dyskotek dla młodzieży. Nam to bardzo odpowiadało! Po ośrodku chodziło wiele nieźle się prezentujących panienek, dla których my żeglarze byliśmy w jakiś sposób atrakcją. Takie przygodne znajomości nieraz kończyły się wspólnymi, rejsami Omegą po jeziorze, a często i nocnymi „odwiedzinami” w kampingu! Zazwyczaj, gdy taka dyskoteka już trochę się rozkręciła, ruszaliśmy na łowy! Czasami było kupa śmiechu. Panienka poznana w czasie romantycznego spaceru, po ośrodku pogrążonym w ciemnościach, okazywała się nie być rusałką, gdy rozbłysnęło światło! W tym dniu razem z Darkiem Łysym, ruszyliśmy na spacer, pod dyskotekę oczywiście! Przy balustradzie, zapatrzona w jezioro stała wspaniała postać. Wysoka, wysmukła, z długimi włosami spadającymi do połowy pleców! O tak! To jest nasz cel!!! Ruszamy. Zaczyna się standardowa bajerka, o pięknie jeziora, o żeglarstwie i o tym, że my tu prawie admirały jesteśmy. Postać, nie mówi nic. Jest ciemno, że nic nie widać, choć oko wykol. My peplami trzy po trzy! O kursach i o klubie. Postać się odzywa! Cześć nazywam się Krzysztof Siuliński!!! Okazało się, że nasza urocza panienka, wysmukła o długich włosach, to chłopak!!! Krzysiek, znany bardziej jako Partyzant, który kocha Pogorię prawie tak jak my! Który wędkuje tu od lat, a marzy o tym by żeglować. Cóż! Wybaczamy, że to nie dziewczyna. Wypijamy piwo i zapraszamy na kurs żeglarski w roku przyszłym. Jesień powoli się kończyła. Przychodziły coraz dłuższe wieczory, coraz zimniejsze. Jeszcze tylko wyciąganie sprzętu na zimę. Jeszcze kilka spacerów. Nastaje martwy sezon na Pogorii. To jeszcze nie czas zimowych spotkań. To jeszcze nie okres, w którym spotykaliśmy się w klubie nawet przy mrozie minus 16 stopni, po to żeby się razem napić i zrobić grilla. Wtedy jeszcze zima była martwym sezonem marzeń o kolejnych przygodach. Do klubu nad jezioro Pogoria, wracaliśmy wiosną. Wraz z pierwszymi słonecznymi dniami, odżywała w nas chęć żeglowania, chęć wystawiania się na wiatr i słońce. Zaczynał się sezon nawigacyjny 1995! Sezon zaskakujący. Zaskoczeniem była decyzja dorocznego Walnego Zebrania Członków Klubu, w sprawie rozwijania działalności szkoleniowej. W poprzednim okresie, szkolenie w klubie organizowano jakoby z przypadku. To znaczy, że gdy uzbierała się dostatecznie duża grupa, to zgłaszano to w KOZŻ i jakoś to szło. Szkolił, ten kto w klubie akurat był, a koordynacja tego wszystkiego i funkcjonowała dość luźno. Zmiany nastąpiły, w momencie gdy kursami zajął się Jarek Jarmułowicz. Facet niewielkiego wzrostu, brodaty, o donośnym głosie. Przyszedł do KSW Hutnik ze zbiornika w Przeczycach, ale nie znam szczegółowego przebiegu tego przejścia. Fakt, że wprowadził rewolucję w prowadzeniu szkolenia żeglarskiego, wykazując się profesjonalnością i wybitnymi zdolnościami organizacyjnymi. Trzeba przyznać, że to czego się nauczyłem od Jarka Jarmułowicza, niejednokrotnie ratowało mnie w sytuacjach trudnych, a szkielet organizowania kursu i sposobu manewrowania jachtem, wprost przeniosłem na szkolenia organizowane w przyszłości przez KSW Fregata. W tym miejscu ciśnie się na usta pewna anegdota. W czasie szkoleń przez nas prowadzonych, wykorzystywałem wiedzę u Jarka nabytą. Zresztą było nas czwórka osób, które z tej szkoły wyszły i nabrały charakterystycznych cech prowadzenia zajęć na wodzie. Ja i Agnieszka i Partyzant oraz Marcin Sobczyk, byliśmy przez styl pływania, sposób pracy z załogą i dowodzenia, niesamowicie rozpoznawalną i wyróżniającą się grupą. Otóż pewnego dnia już w latach świetnej prosperity KSW Fregata, zagadnął mnie Maciej Krajewski. Mówi „wiesz byłem wczoraj na Pogorii III i widziałem Jarka Jarmułowicza” Zapytałem czy był w Klubie?. Nie pływał na Małym Trenerze z kursem! To skąd wiesz, że to był Jarek? Po prostu, manewrował dokładnie tak jak wy! Należy przy tym dodać, że Jarek i jego żona Zosia, byli dla nas ludźmi wyjątkowymi. Pozbierali nas w grupę, dali zahaczenie w swoim pokoju, gdzie niejednokrotnie imprezowaliśmy do późna. Udzielali nam rad i to tych nie tylko żeglarskich. W dużym stopniu byli animatorami rozwoju grupy młodych ludzi, kochających wiatr, przygodę i Pogorię. Dawali nam oparcie i sens naszej działalności w Hutniku. Jarek wciągał nas po prostu w żeglarskie szkolenie młodzieży. Nam bardzo to odpowiadało i imponowało. Jarek i Zosia, stawali się dla nas osobami bardzo ważnymi. I oto właśnie Walne Zebranie wyznacza Jarka na osobę odpowiedzialną za organizację szkoleń w klubie. Tak oto Jarek został V-ce Komandorem do spraw szkolenia. Niejako z marszu zostaliśmy PO instruktorami, czyli pełniącymi obowiązki. Tego entuzjazmu nie pojmie nikt, kto tego nie przeżył. Już w piątek mieliśmy spakowane wszystkie rzeczy i prowiant na trzy dni. Zaraz po pracy, czy też po szkole, gnaliśmy do klubu bez znaczenia na pogodę, nie ważna też była pora roku. Był to czas wzajemnego dokształcanie, nasz guru Jarek, robił to w sposób niezwykły. Kształcił nas i zarazem bawił, był wychowawcą, nauczycielem i kumplem. Spełniał rolę starszego brata, który bardzo nam imponował. Do dzisiaj wspominam długie wieczory wrześniowe u Jarka i Zosi w pokoju. Opowieści o rejsach i przygodach, łapaliśmy jak chłonne gąbki wodę. Rano ruszaliśmy na wodę z kursantami. Wszystko pod okiem Jarka, który nie omieszkał zganić naszych błędów i korygować złe przyzwyczajenia. Zmieniała się też zasada organizowania szkolenia. Jarek wprowadził ogłoszenia rozwieszane w szkołach i na słupach ogłoszeniowych. Telefonicznie sporządzał listę uczestników. Jeszcze w zimie planował rozkłady zajęć i w swoim zakresie „organizował” pomoce naukowe. Spowodowało to, że kursy na Hutniku, stawały się coraz bardziej popularne. Coraz więcej ludzi przyjeżdżało do klubu, co wpompowywało świeżą krew tak potrzebną do życia w stowarzyszeniu. Trzeba też przyznać, że szkolenia przynosiły dla klubu spory zastrzyk finansowy. W okresie, gdy dotacje zakładowe zniknęły z budżetów, wiele klubów po prostu upadło. KSW Hutnik, pomimo, że obciążony czynszami i drakońskimi opłatami za energię elektryczną, liczoną jako przemysłową, wytrwał w dużej mierze dzięki wpływom ze szkolenia. To były trudne czasy dla żeglarstwa na Pogorii I. Nie odbywały się żadne regaty, ani zorganizowane rejsy. Niemniej szkolenie trzymało się dobrze, a wiodły w tym dziele dwa kluby. Wspominany już nasz KSW Hutnik, w którym bazę stanowiły Omegi i dwa Zefiry, oraz TKŻ TRAMP, który prócz omeg, posiadał dosyć jeszcze sprawną DZ-tę. Wszystkie te zabiegi doprowadziły do tego, że wiosną odbył się rekordowo liczny kurs na stopień żaglarza jachtowego. Uczestników było tak wielu, że konieczne było dobranie sprzętu z Ośrodka Przedsiębiorstwa i Kanalizacji, gdzie w czasie ówczesnym niepodzielnie królował bosman Jan Kowal. A jest to postać niezwykła, stanowiąca swoisty folklor jeziora Pogoria I. Pewnie jeszcze niejednokrotnie będzie o nim mowa w dalszych częściach „Halsowania”. Wspomnieć należy, że i Radek Stachurski, obecny Mistrz Polski w klasie Omega Standard, i Krzysztof Siuliński również z mistrzowskiej załogi, razem szkolili się w KSW Hutnik, pod okiem Jarosława Jarmułowicza, a my w tym wszystkim czynnie pomagaliśmy stawiając pierwsze kroki PO instruktorów żeglarstwa.
Tomasz, Bezan, Mazur. |
|