|
||||||||||||||
---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|
|
Sekcja Motorowodna.
Londyn 23.05.2011.
No i nareszcie dobrnąłem do najciekawszych lat, w których naprawdę zaczęło się „Halsowanie”. Oj tak! Na scenie mamy już prawie wszystkich bohaterów wspaniałych przygód, doskonałych pomysłów, kapitalnych imprez, a zarazem intryg i knowań, z którymi to postanowiłem się rozprawić. Taka już jest nasza natura, że musimy popsuć coś, by móc tego potem żałować. Dzisiejszy odcinek moich pogoriańskich wspomnień poświęcić chciałem idei, która pomimo, że się w bólu urodziła, to wyrosła na całkiem fajnie żarła. Jak już wspominałem poprzednio motorowodniactwem zaraził się jako pierwszy Darek ,Łysy, Kozieł. Na motorówce Mirka, odbywały się nasze pierwsze ślizgi po tafli jeziora i dziewicze jeszcze próby wodnego narciarstwa. Gdy Mirek w dość głośny sposób opuścił KSW Hutnik, co było wynikiem jego zaniedbań jako członka zarządu i skarbnika klubu, Darek postanowił sklecić jakieś motorowe pływało. Stary drewniany kadłub i nie nowszy od niego silnik Wicher 25, znalazł się gdzieś w kącie hangaru. Poskładane do kupy i poklejone pozwalało na mało komfortowe rejsy po jeziorze. Wygoda jednak nic dla nas wtedy nie znaczyła. Ważne, że śruba się kręciła, a całość nie tonęła. Pamiętam jak wczesną wiosną zjechaliśmy się do klubu. Zapał, myśl i od razu czyn! Zrzucamy na wodę motorówkę! Darek znany z prędkości realizacji pomysłów, otrzymał wtedy swój przydomek. Czyli ku….a szybko, ku….a drutem i ku….a na wodę!!! To był prawdziwy paliwoda i mistrz prowizorycznych napraw. Kłębek drutu, kilka gwoździ, taśma izolacyjna i już mamy naprawioną motorówkę! Na kilka godzin się będzie trzymać, a potem zobaczymy. W ten wiosenny dzień spragnieni wody i bryzgów fal, wynieśliśmy kadłub z hangaru gramoląc się nad innym zalegającym tam jeszcze sprzętem. Z prędkością światła Łysy podpinał sterociągi i bak z paliwem. O dziwo całe to ustrojstwo odpaliło jedynie po 20stu minutach szarpania dawno popsutej szarpanki! Jeszcze jedynie pagaj i Łysy w ekwilibrystycznym przyklęku usadawia się za kierownicą. Gaz do dechy!!! Rura i dalej w jezioro!!! Przy pierwszym zakręcie silnik wyskakuje w powietrze i zawisa na linkach sterociągów!!! Łysy zapomniał go dokręcić do kadłuba. Dokąd jechał prosto, to całość się trzymała, zakręt spowodował, że niedokręcone śruby puściły i jedynie cud uratował nas od straty jedynego sprawnego motoru!
Jak więc widzicie zapału było w nas kupa, ale doświadczenia i sprawnego sprzętu za grosz. I wtedy znalazł się człowiek, który nas pozbierał i stworzył niezwykły organizm nazwany potem Sekcją Motorowodną KSW Hutnik. Człowiekiem tym był oczywiście kapitan Jan Wątrobiński, kiedyś miłośnik i prekursor tej dyscypliny wodniactwa w naszym regionie. Jan Wątrobiński od pewnego czasu obserwował naszą grupę. Ja, Bramreja, Darek, Partyzant, Marcinek, Magda, Fazi, Barbara, Goska i kilku innych stanowiliśmy zgrany zespół, a zarazem trzymaliśmy się trochę na boku. Byliśmy swoistą alternatywą w klubie. O nie, nie stroniliśmy od wypitki i zabaw, ale dość wyraźnie odczuwało się dystans do innych młodych klubowiczów. Może dlatego, że byliśmy pierwszym pokoleniem w klubie, a oni już drugim? Może z uwagi na inne uwarunkowania trzymaliśmy się razem, a centrum naszego życia stanowił kawałek wyłożonej płytami chodnikowymi ziemi na froncie domku nr 21. Tam jedliśmy wspólnie posiłki, które urosły z czasem do pewnego symbolu. Tam wieczorami dyskutowaliśmy, palili grilla i przygrywali na gitarach i to właśnie tam w pewnym dniu przysiadł się kapitan Jan Wątrobiński. Dla nas był to oczywiście nie lada zaszczyt, że kapitan z nami je, pije herbatę, czy kawę. Imponowało nam to ogromnie. Ponadto sława osoby i doświadczenie bardzo nas intrygowała. To w czasie takiej nasiadówki, kapitan dowiedział się o istnieniu w klubie sekcji motorowodnej pod kierownictwem Stanisława Sielickiego, która to po wygnaniu z klubu na ośrodku Azoty, przytuliła się do Hutnika. Było to oczywiście istnienie czysto teoretyczne, bo Staś Sielicki doskonały pisarz, pieśniarz i gawędziarz nie maił zupełnie zmysłu organizacyjnego. Ot przytargali kilka kadłubów i parę silników z których zresztą nie było żadnego pożytku ponieważ Staś rozebrał je na części pierwsze i wsypał do jednej skrzyni. W rezultacie Neptun, Wicher i kilka Wietieroków znalazły się w jednej paczce wymieszane i zdekompletowane. Do majątku nieszczęsnych ludzi Stasia Sielickiego, zaliczało się jeszcze kilka narzędzi, narty wodne i trochę drobnego osprzętu. My nie mieliśmy siły przebicia by to uporządkować. Kapitan Wątrobiński miał i zabrał się za to energicznie!
W kilka chwil powstał protokół powołania nowej sekcji motorowodnej, której przewodniczącym został kapitan Jan, a ja zastępcą. Na zebraniu zarządu przeforsowany został wniosek o przekazanie pomieszczeń i majątku motorowodniaków pod nasze kierownictwo. W tym celu należało komisyjnie otworzyć zamknięte na głucho pomieszczenia silnikowni i dokonać spisu z natury. Niestety odnalezienie Stanisława Sielickiego zabrało nam kilka tygodni. Niemniej jednak w pewien zimny dzień Staś pojawił się w klubie. Sam spis z natury przebiegał dość burzliwie. Okazało się, że zginął gdzieś jedyny dobry silnik Dęba 25. Kapitan Jan w dość ostry sposób zareagował i zażądał wyjaśnień. Puściły nerwy i w ruch poszły głowy, w dosłownym tego słowa znaczeniu! Staś z podkulonym ogonem i guzem na czole opuścił pomieszczenie silnikowni i nigdy już się na hutniku nie pojawił. Samotnie, więc braliśmy do ręki każdą rzecz i dokonywali spisu. W tych właśnie okolicznościach powstało nieśmiertelne nad jeziorem Pogoria I powiedzenie. W skład majątku przejętego po poprzednikach wchodziło kilka nart wodnych. Jan Wątrobiński oglądał każdą z osobna i dyktował formułki do spisu. Przy oględzinach jednej z nich powiedział, „narta nowa, ale tonąca, dlatego bez wartości”!!! Wszyscy wybuchnęli śmiechem i tak znikła grobowa atmosfera po główkowym opuszczeniu silnikowni przez Sielickiego. W ramach własnych sił wysprzątaliśmy pomieszczenie. Skołowaliśmy jakieś szafki i stoły. Silniki powędrowały na stojaki, a przed wejściem do naszego królestwa pojawił się najważniejszy atrybut sekcji motorowodnej, czyli metalowa beczka z wodą! W brew pozorom był to bardzo ważny przyrząd. Po wycięciu górnego dekla można było tam swobodnie wkładać silniki do prób. A że były to wszystko złomy, jakich mało, to tych prób było więcej niż samego pływania. Uszarpaliśmy się, co niemiara a te przeklęte motory zupełnie nas ignorowały. Najbardziej wredny był jeden Wierierok, który i mnie i Partyzanta doprowadzał do rozstroju nerwowego. Ta wredna maszyna na podpuchę dawała się dopalić, zagdakała kilka razy robiąc nam nadzieję, a następnie milkła na kolejne kilkadziesiąt minut zaciekłego szarpania. Gdy mieliśmy go dość i sił zupełnie brakowało, on znowu zagadał na chwilę dając nam zastrzyk adrenaliny i nadziej. I tak aż do zupełnego wyczerpania sił i cierpliwości. Ja i Partyzant klęliśmy to żelastwo pod niebiosa, ale cały klub miał nie lada atrakcje. Nie potrzebowaliśmy telewizji, by było wesoło! Niestety braki sprzętowe bardzo nam doskwierały. Nie było po prostu, na czym pływać i już! Sprawę uratował Jan Wątrobiński. Swoim osławionym maluchem z wyciągniętymi dla wygody siedzeniami, przywlókł do sekcji swoje prywatne silniki Salut i Wierierok, do tego dołączył jeszcze jeden Wierierok, którego okazyjnie odkupiłem jako niby uszkodzony. I na tym to sprzęcie odbyło się pierwsze szkolenie na stopień Sternik Motorowodny. Ze szkoleniem tym również wiąże się pewna opowieść, która całe szczęście dobrze się skończyła, choć mogło być zgoła inaczej.
Kapitan Jan Wątrobiński nie należał do osób, które patenty rozdawały. Takie przypadki miały miejsce, ale nie z Janem! Trzeba było wejść na pokład i swoje zrobić. Teoria to przysłowiowy pikuś, wszyscy mieliśmy już dość dobre żeglarskie doświadczenie, by nie bać się locji czy przepisów. Jednakże by zaliczyć , trzeba było na łódkę wejść i zrobić kilka manewrów wyznaczonych przez kapitana Jana. I wszystko to było by niczym trudnym gdyby nie złośliwość ruskich silników przyczepnych!
Pamiętam, że był to wspaniały słoneczny dzień, gdzieś w okolicach końca sezonu. Do egzaminu przygotowano ponton pneumatyczny z silnikiem Wierierok i sklejkowy kadłub z silnikiem Salut. Oba te wynalazki były kapryśne, zawodne i nieekonomiczne. Z ośmiu mechanicznych koni Wietieroka, cztery zapewne zdechły już w fabryce. Z pozostałych czterech, dwa produkowały hałas i wibracje a pozostałe napędzały śrubę. W przypadku Saluta było jeszcze gorzej. Darło to się na całe jezioro przy nędznym efekcie napędowym. My wylosowaliśmy Saluta. Bramreja odpaliła i zrobiła obowiązkowe kółko. Zmiana miejsc i ja zasiadam do rumpla. Niestety rosyjski towarzysz odmówił współpracy i postanowił nie dać się odpalić. Tu następowało ceremonialne owijanie magneta sznurkiem i energiczne szarpnięcie. Bul, bul, bul i ceremonia się powtarza. Szarpnięcie, szarpanka zostaje w ręce, a silnik milczy. Wyglądało to zresztą przekomicznie. Potężnych rozmiarów Bezan i lilipucich rozmiarów Salut, a efekt mizerny. Złapał mnie nerw! Włożyłem w to szarpnięcie całą siłę. Aga podniosła się z znad kierownicy by to dobrze zobaczyć. Magneto wprawione w ruch potężnym szarpnięciem, wzbudziło leniwy iskrownik. Silnik zapalił! Niestety nie wyhamowałem ręki. Całym impetem uderzyłem w głowę nachyloną nad scenką Agnieszkę. Biedna traci świadomość i trzeba ją cucić wodą z jeziora. Po chwili dochodzi do siebie, ale jest problem z okiem. Pojawiła się w polu widzenia jakaś mała plamka. Okulista stwierdził, że był to wstrząs na siatkówce i osiem małych krwiaków. Byłem przerażony i było mi niezmiernie głupio. Całe szczęście nic wielkiego się nie stało, wszystko wróciło do normy po kilku dniach. Od tego czasu uważałem jednak bardzo na bezpieczne odpalanie silnika. Tak czy owak zdaliśmy egzaminy!
I pewnie dalej sekcja by nie ruszyła z miejsca, gdyby nie przedsiębiorczość kapitana Jana Wątrobińskiego. Kilka telefonów postawiło nas wszystkich na nogi. Jest motorówka z silnikiem strugo-wodnym do wzięcia. Gdzie, jak pytamy??? Przecież już zima za pasem i jezioro zamarzło!!! Jest i już odpowiada kapitan Jan zarządzając jednocześnie pełną mobilizacje. Mamy się spotkać nazajutrz w klubie. Aga ma samochód z hakiem, przyczepa pożyczona od Zbyszka Rosołowskiego, my jako siła robocza i asekuracja, dowodzi kapitan. Rusza kolumna samochodów w stronę plaży na Pogorii III. Tam przy brzegu w wodzie mocno już skutej lodem, leży na pół wyciągnięta a na pół podtopiona łódka typu Malibu z pędnikiem strugowym i silnikiem Poloneza. Nadludzkim wysiłkiem pakujemy to na przyczepę i wieziemy na halę do Władka Szymaszka. O tej postaci jeszcze będę wspominał w następnych odsłonach. Okazuje się, że pechowa łódka należała do Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratowniczego na Pogorii III. Kiedy było lato i ciepło, to chętnych do jej eksploatacji nie brakowało. Po lecie, wraz z nastaniem słoty, wszyscy porzucili to niechciane dziecko pozostawili na pastwę lodu i zimna. Nikt nie spuścił wody z bloków chłodzenia korpusu i kolektora wydechowego. Głębokie rysy w duraluminium wskazywały na pęknięcia. Jednakże w przeciwieństwie do typowych silników wodnych, zmarynizowany silnik Poloneza, dawał nam większe pole manewru. Nie było problemów z częściami! Można je było dokupić w każdym sklepie motoryzacyjnym. Spawaniem aluminium też w regionie zajmowało się kilka warsztatów. Zaświtała nam nadzieja na kolejny sezon. Przy pierwszej odwilży pojechałem z Łysym ocenić zniszczenia i wypompować wodę. Okazało się, że silnik trzeba wyciągnąć, rozebrać i spawać. Dodatkowo kadłub był na sporej długości pęknięty, co wymagało laminowania. Czekało nas sporo pracy i sporo wydatków! Klub nie dokładał kasy na działalność naszej sekcji. Musieliśmy dbać o siebie sami i z własnej kieszeni finansować zabawę w motorowodniactwo. Części i spawania płaciłem osobiście. Na materiał do remontu kadłuba zrobiliśmy zrzutkę. Farbę dali uczynni ludzie. Jarek Jarmułowicz dotoczył kilka mosiężnych elementów. Kilka wiosennych tygodni uwijaliśmy się jak w ukropie. Darek położył zupełnie nową instalacje elektryczną. Wreszcie wszystko zaczęło przypominać motorówkę! W pewną sobotę nastąpiło wodowanie. Akumulator zakręcił, a nowe świece podały iskrę! Maszyna odpaliła i z mocą popruła po jeziorze!!! To było coś!!! Trzy osoby na pokładzie a maszyna gna z prędkością 24węzłów!!! Nazwa sama się narzuciła, Turbina! Raz tak nazwana została Turbiną na zawsze, do momentu gdy nam ją odbierali WOPR-owcy, co to przypomnieli sobie o niej po kilku sezonach. Wtedy jednak ta maszynka, kapitan Jan i nasza ekipa połączyła się wspólną pasją.
Naprawdę działo się bardzo wiele. Jeszcze pewnie kilka osób pamięta, kiedy to przyjazd do klubu wiązał się z zakupem kanistra dodatkowego paliwa. Bo trzeba przyznać, że nasza Turbina była niezawodna, ale paliła jak smok. Żeby wejść w ślizg, cztero-cylindrowy silnik Polonez 1600cm musiał wejść na najwyższe obroty! Wtedy wir pojawiał się za rufą, ale jednocześnie i w baku paliwa. Ostro kombinowaliśmy, by „wiatru” w baku nigdy nie brakowało. Z jakichś krzaków nadbrzeżnych wyciągaliśmy mały pomost na beczkach. Zakotwiczony na jeziorze, pomalowany i wyremontowany, stał się bazą sekcji do nauki jazdy na wodnych nartach. Był to szpan jakich mało!!! Prym wiedli w tym Darek i Aga, ale i kapitan Jan Wątrobiński nie odmawiał sobie tej przyjemności. Ja z lubością kierowałem motorówką szpanerskie występy pozostawiając lżejszym zawodnikom. Raz się kapitan uparł, co by mnie na narty posadzić i skończyło się to przymusową lewatywą. Więcej smoczych skoków nie było, jak dosadnie stwierdziła Bramreja. Wtajemniczeni będą wiedzieć, czym kończyła się wymiana oleju w Turbinie. Podstawialiśmy, co się dało, ale i tak spora część wędrowała do zęzy. Wtedy nie było rady. Na kolana i szorowanie brudnego i tłustego, przepracowanego oleju murowane. Młoda ratownicza Magda, wtedy uczestniczka kursu na żeglarza, zaliczyła taką przyjemność jako wkupne do naszej grupy. Okup okazał się wystarczający. Dziś jest żoną Partyzanta i kapitanem żeńskiej załogi regatowej. Oprócz przyjemności nasza Turbina pełniła również funkcje ratownicze i asekuracyjne. Podczas białego szkwału, jaki zerwał się w czasie regat o Błękitną Wstęgę Pogorii, ta właśnie czerwona maszynka wyławiała z wody poszkodowanych. W strugach ulewnego deszczu i porywistego wiatru raz za razem wychodziła na wodę by szukać wywróconych łódek i ludzi. Stacjonująca wówczas na naszym jeziorze motorówka Straży Miejskiej czekała, aż nawałnica przejdzie. Ludzie z Sekcji Motorowodnej KSW Hutnik, nie czekali. Zmierzch działań sportowo rekreacyjnych spowodowały rosnące ceny paliwa. Na początku radziliśmy sobie z tym wożąc na motorówce wesela, lub innych chętnych. W ramach opłaty braliśmy benzynę. Czasem zostawało trochę bakowego „wiatru” z akcji asekuracyjnych kursu czy regat. Niemniej jednak cena paliwa zaczęła dość mocno wpływać na ilość godzin spędzonych na nartach. Cały czas dbaliśmy o naszą Turbinę. Pojawiła się nowa owiewka i światła nawigacyjne. Z czasem zdobyłem nowy rotor do pędnika. Niestety coraz rzadziej widać było narciarzy ślizgających się po falach Pogorii I. Potem nastąpił zakaz używania silników spalinowych na jeziorze. Motorówki można było jedynie używać w klubach, jako łodzie ratownicze i asekuracyjne. Sekcja Motorowodna Hutnika praktycznie przestała istnieć. Nastała Strefa Ciszy!
Tomasz. Bezan. Mazur.
Posłowie.
Materiał ten różni się nieco od innych prezentowanych w dziale „Halsowanie”. Celowo istnienia Sekcji Motorowodnej, nie rozbijałem na poszczególne sezony. Działo się to wszystko równocześnie z inną działalnością w klubie, a jednak stanowiło pewną odrębność. Dlatego postanowiłem opublikować rzecz jako całość w jednym tekście. Pominąłem tu epizod z budową motorówki typu Mirella i remontem silnika Dęba 45. wrócę jednak do tego przy opisywaniu przygód z KSW Fregata. Do ważnych zdarzeń związanych z sekcją i łodzią Turbina należy wymienić powódź z 1997r. W czasie potężnego oberwania chmury motorówka nasza omal nie zatonęła, nabierając ogromne ilości wody, przez rozerwaną wiatrem plandekę. Ostatnim rokiem stacjonowania w Hutniku, był 1998. Sezon 1999 ja, Bramreja i kapitan Wątrobiński, spędziliśmy już na reaktywacji Klubu Sportów Wodnych Fregata. Tam też znalazła swój port nasza Turbina, stanowiąc długo bardzo ważną część floty odbudowywanego klubu.
|
|