Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

 

 

 

Rysy na szkle…Sezon 1997.

 

Londyn 21.06.2011.

 

 

 

Niby wszystko zaczęło się świetnie. Uśmiechnięte twarze, łódki na wodzie, kurs, ogniska. Niemniej jednak to w sezonie 1997, zaczął się proces rozpadu więzów przyjaźni. Najgorsze jest to, że inicjatorem tego był człowiek który nas wcześniej zebrał.

 

Nieszczęścia jak to mówią, lubią parami chodzić. W zimie, a dokładniej w sylwestra musiałem zejść z TOPGAZU. Doskonale zorganizowana i wyposażona przeładunkownia gazów płynnych nie wytrzymała systemu korupcyjnych nacisków. Rosjanie porzucili obiekt warty 12 milionów dolarów i wycofali się z dalszej inwestycji w Polsce. My podwykonawcy, zostaliśmy na lodzie uwikłani w procesy sądowych odszkodowań. Zarobili jedynie na tym sprytni prawnicy, bo do dziś jeszcze część tych zobowiązań, jest przedmiotem postępowań komorniczych.

Ja znalazłem się w bardzo nieciekawej sytuacji. Pozostało mi małe zlecenie, zabezpieczenia bocznicy kolejowej na Maczkach w Sosnowcu. Zlecenie, które jak się potem okazało pomogło mi wyjść na prostą. Z innych naszych kolegów Darek „Łysy” Kozieł, skorzystał z odpraw górniczych i zafundował sobie roczny urlop na Pogorii. Kopalnia Sosnowiec i tak szła do likwidacji, więc nie było większej alternatywy.

 

W klubie spotykaliśmy się regularnie w weekendy i pomimo, że zaczęło się pojawiać wiele zmian, nie wszystko dostrzegaliśmy młodzieńczymi umysłami. Chcieliśmy pływać, bawić się , wyrywać dziewczyny i wierzyć w mit nieskrępowanej żeglarskiej romantyczności. Zaczęto się mami posługiwać. Imponowało nam, że starsi klubowicze zabiegają o względy naszej grupy, ale to nie było dobre i nie wyniknęło z tego nic budującego.

 

Zaczęło się od suchej informacji, że Wielki Trener nie jest już w użytkowaniu klubu. Gwoli wyjaśnienia KSW Hutnik nie był oficjalnie jego właścicielem, a jedynie wypożyczał jednostkę od klubu AZOTY. Trenera kupił prywatnie komandor do spraw szkolenia Jarek Jarmułowicz. Ponadto zachęcony sukcesami szkoleniowymi poprzednich sezonów, chciał założyć prywatną szkołę żeglarską. Tu jednak odezwały się głosy zarządu klubu. Jeżeli chcesz działać komercyjnie, to OK.! Musisz jednak ponieść koszty bazy. Czyli zapłacić klubowi za używanie pomostów, świetlicy i innych jednostek szkoleniowych, których faktycznie właścicielem jest klub Hutnik. Z prawnego punktu widzenia Zarząd KSW Hutnik, miał zdecydowaną rację. Działalność statutowa klubu jako stowarzyszenia ,a działalność komercyjna prywatnej szkoły żeglarstwa, to zupełnie inne uwarunkowania prawno-organizacyjno-skarbowe!!! Tej prawdy Jarek nie zaakceptował nigdy, a konflikt ten stał się przysłowiową rysą na szkle.

 

Ponadto ogólna sytuacja KSW Hutnik, była nieciekawa. Majątek likwidowanej Huty Bankowa, kiedyś właściciela terenu klubu, przejęła Huta Katowice. Obcy ludzie z biur administracyjnych, niemający nic wspólnego z żeglarstwem i klubem decydowali, co stanie się z naszym ośrodkiem. W tym okresie serio zaczęto się zastanawiać nad wykupem innego miejsca nad jeziorem i przeniesieniem klubu!!!

 

Mamy zatem; A – zagrożenie, że nas sprzedadzą i wygonią biurokraci. B – wewnętrzny ferment i próbę utworzenia komercyjnej działalności. C – nasze prywatne kłopoty z pracą i brakiem płynności finansowej. Obraz ten, choć w mniejszym zakresie, odzwierciedla ogólną sytuację, w jakiej znalazła się nasza kraina położona w granicach Odry i Bugu w tamtych interesujących latach.

 

My młodzi gniewni, staliśmy jak mur za Jarkiem. Jego poglądy, charyzma i osobowość przyciągały nas. Wierzyliśmy, że to właśnie Jarek na rację i receptę na ratowanie sytuacji. Suche wyjaśnienia innych kolegów, fakty prawne i zarządzenia administracyjne nie trafiały do nas. A jednak to ONI mieli rację!!! I to, że Klub Sportów Wodnych Hutnik istnieje i się rozwija, jest ich zasługą.

 

Dla nas ważny był kolejny kurs, których było w tym sezonie kilka. Każdy z chłopaków chciał pływać w załodze z najładniejszymi dziewczynami. Chcieliśmy organizować ogniska i zabawy, a Jarek nam tego nie zabraniał. Wręcz przeciwnie, sam pomagał nam się organizować, zachęcał i bawił się wraz z nami. Był nam kolegom, wzorem i liderem jednocześnie. I wtedy właśnie „Pękła butelka piwa”!!!

 

Jak nie wiadomo o co chodzi, to pewnie chodzi o kasę! I dokładnie tak stało się i tym razem. Wojtek Walotek, dzierżawca całego Ośrodka Wczasów Świątecznych Huty Bankowa, inwestował mocno w działalność restauracji. Zaczęły się tam odbywać regularnie wesela, bo atrakcyjność miejsca jest bezdyskusyjna. Jako ofertę specjalną wymyślił rejs wokoło jeziora pod żaglami. Do realizacji tej usługi, doskonale nadawała się jednostka typu Wielki Trener. Wygodna, obszerna, bez krępujących ruch elementów, po prostu wymarzona w tym celu. Tak, zatem na wiosnę doszło do zawarcia porozumienia pomiędzy Wojtkiem, a Jarkiem właścicielem jednostki. Co sobota Trener udekorowany czekał na nowożeńców i najbliższą świtę. Było to cholernie romantyczne, bo młoda para obejmowała się czule w czasie rejsu pod pełnymi żaglami. Operator kamery dwoił się i troił, by wszystko ująć w najpiękniejszy możliwie sposób. Takie cukrowanie miodu, ale interes szedł świetnie! Nasza grupa też miała w tym korzyść. Najczęściej to my obsługiwaliśmy Trenera, stanowiąc jego załogę. W ramach tej zresztą przyjemnej pracy, otrzymywaliśmy od weselników kilka buteleczek miłego wszystkim wodniakom płynu, który znikał w naszych gardłach w czasie wieczornych ognisk. Wszystko grało, więc nie mogło to trwać długo! Jarek dowiedział się, że na rejsach Wojtek zarabia!!! Co dziś uważam za całkiem normalne. Jarek otrzymywał regularnie kasę za wynajem jednostki, ale znieść nie potrafił, że Wojtek doliczając rejs jako dodatkową atrakcję do kosztów wesela, zarabia na tym interesie. Pewnego dnia w czasie spotkania przy piwie w knajpie u Wojtka, Jarek roztrzaskał butelkę piwa o ścianę zrywając równocześnie umowę na wynajem łodzi. Postawiło to Wojtka w bardzo trudnej sytuacji. Umowy weselne zawierające rejs po jeziorze, podpisane były już na cały rok. Jarek niestety zabronił używania Trenera. Jakoś przeszliśmy do codzienności umniejszając znaczenia temu wydarzeniu. Jedynie Darek „Łysy”, oddalił się z grupy bliskiej Jarkowi. W tym czasie zresztą uruchomiliśmy Turbinę, i zaczęła się rozwijać Sekcja Motorowodna. Co spowodowało, że mieliśmy sporo nowych zajęć. Cała ta heca przyniosła nam zresztą korzyści, bo weselników woziliśmy motorówką , co dawało nam kasę na paliwo.

 

Motorowodniactwo zbliżało nas coraz bardziej z kapitanem Janem Wątrobińskim, stanowiąc zdrową przeciwwagę do Jarka. Zresztą w hutniku pojawiło się wtedy wiele innych osób. Najważniejszą z nich był właściciel największej i najnowocześniejszej jednostki w tamtym czasie Władysław Szymaszek.

 

Pewnego dnia na wodach Pogorii I, pojawiła się niezwykła sylwetka Tanga 730 sport, o nazwie „Udręka i Ekstaza”. Śliczna ta łódź należała do prezesa jednej z około hucianych spółek. To były dziwne twory. Tona stali wyprodukowana w Hucie Katowice, przynosiła straty. Sprzedana kilka krotnie, przez spółki prywatne przynosiła krociowe zyski. Paradoks?! Może i tak, ale w ten sposób powstawały fortuny w ówczesnej Polsce. Władek miał kasę i głowę do interesu, więc ciągnęli od niego wszyscy, którzy chcieli się do tego źródła załapać. Czasem to wyglądało dość komicznie, a nawet niesmacznie, niemniej jednak widziano w człowieku szansę na ocalenie klubu. Szybko Władek dostał się do zarządu, a czasie kolejnych wyborów został mianowanym komandorem KSW Hutnik.

 

Całe te przepychanki trwały w najlepsze. Nasza paczka przylatywała do klubu w piątek zaraz po zajęciach szkolnych lub z pracy. Darek, na urlopie odprawowym z kopalni, praktycznie w klubie zamieszkał. Królowała wówczas na ogniskach dość specyficzna szanta znana pod tytułem „Pszczółka Maja”. Praktycznie po każdym nowym ognisku, imprezie przybywało kolejnych zwrotek do tego dość wysublimowanego utworu. Na grillu piekliśmy boczek i pochłanialiśmy niesamowite ilości Warki Strąg, która już nigdy i nigdzie nie smakowała tak jak w knajpie u Wojtka Walotka.

 

W czasie wakacji pojawiła się perspektywa na rejs morski. Organizował go Witold Proboszcz, charakterystyczna postać w żeglarstwie związana z klubem TKŻ Tramp. Ja miałem w perspektywie objąć właśnie nową posadę, więc rejs ten przypadł w udziale dla Bramreji. Była to fajna dwu-tygodniowa eskapada po Bałtyku z zawijaniem do masy portów wokoło wyspy Bornholm. Odbywało się to na jachcie S/Y Rodło i stanowiło kapitalną odskocznie od klubowego „bagienka” tamtego czasu. Ja dość niespodziewanie otrzymałem propozycję poprowadzenia rejsu na Mazurach. Koleżanka z kursu żeglarskiego w Rożnowie wypożyczała łódkę, ale nie była pewna swoich umiejętności. Zadzwoniła, więc do mnie czy bym z nimi nie popłynął? Termin mi pasował, bowiem prace miałem zaczynać dopiero po rejsie. Zwerbowałem więc Marka Czerniaka i razem wybieraliśmy się na krótki rejs po znanych już wodach.

 

Było lato. Już za kilka tygodni, miesięcy, zaczną się zmiany w życiu nas wszystkich. Ciągle jeszcze grały gitary przy klubowych ogniskach. Prym wiodła nieformalna grupa „Banda Pszczółki Maji” Agnieszka szykowała się do wyjazdu na Bałtyk, a ja wracałem na Mazury. Pomimo, że ten wyjazd był dość krótki, to sporo się na nim wydarzyło. Warto więc będzie poświęcić mu osobny rozdział mojego „Halsowania”.

 

Kolejnym razem o żeglowaniu Sasanką, po pięknych jeziorach mazurskich. Zatem do następnego razu.

 

Tomasz. Bezan. Mazur.