|
||||||||||||||
---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|
|
Ostatni sezon w „Hutniku”.
Wszystko ma swój początek i koniec. Kiedy patrzę na to z perspektywy lat i sporego doświadczenia, nie widzę w takich zmianach cech negatywnych. Niemniej jednak w tamtym okresie emocje brały górę. Ze sporego zamieszania i poważniej dawki antagonizmów urodziło się jednak coś nowego, pozytywnego. Ostatecznie przecież wszystko ułożyło się pomyślnie. W nieśmiertelnej wiązance polskich powiedzonek satyrycznych funkcjonuje „dzień, w którym nie było teleranka”, ja opiszę wam czasy, w których „nie było wspólnego śniadanka”!
Przeminęły echa zeszłorocznej powodzi. Zakończenie sezonu 1997, odbywało się niestety w atmosferze nie najciekawszej. Ówczesny Zarząd rozważał różne drogi wyjścia. Szukano możliwości przeniesienia Klubu Hutnik na inny teren. Wtedy to po raz pierwszy poważnie zainteresowałem się Ośrodkiem Wczasów Świątecznych Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji. Do tej pory postrzegaliśmy ten teren jako żeglarsko mało atrakcyjny. Oj, owszem stało tam zawsze kilka Omeg na bojach, a hangaru strzegł bosman Jan Kowal. Na tym jednak kończyła się wodniacka działalność ośrodka. Jedynym aktywnym „wodociągowcem”, był Radek Stachurski i tylko jemu zawdzięczać można było, że niebieska Omega podnosiła czasami żagle wyruszając w rejsy z kolegami ze studiów. Samo Przedsiębiorstwo Wodociągów, nie miało wtedy pomysłu na zagospodarowanie ośrodka i na pewno z chęcią by go sprzedało. Ostatecznie Hutnik wycofał się z tego pomysłu ( co dziś uważam za kardynalny błąd Hutnika ), bowiem dla niektórych kolegów hangar był za niski!?
Jakieś niesnaski miały miejsce przy chowaniu sprzętu na zimę. Doszło do nieporozumienia z Jarkiem. Chodziło chyba, o ile dobrze pamiętam, o opłaty za hangarowanie. Trener Jarka, jako łódka prywatna miał być obciążony opłatą, na co Jarek nie wyrażał zgody argumentując, że łódka pracuje na rzecz klubu. Pamiętam, że Jarek, w przypływie złości, chciał nadać Trenerowi nazwę KALUMNIA, a nawet pociąć jacht na kawałki!!! Słowem wszyscy się troszkę na siebie boczyli. Potworzyły się grupki, a klubowa solidarność została rozbita. Wszystko za sprawą kasy, a raczej jej braku! Po prostu życie.
W naszej grupie też nadeszły zmiany. Darek „Łysy” Kozieł postanowił znaleźć sobie partnerkę życiową i się rozmnożyć. Niestety ta znaleziona zupełnie nie podzielała jego zainteresowania żaglami. Powiedziałbym nawet, że Darkowe hobby traktowała jako zagrożenie dla szczęśliwości rodzinnego gniazdka. O kolegów klubowych była po prostu zazdrosna. Zrobiła, więc wszystko co w kobiecej mocy, by tego kapitalnego wodniaka od wody odciągnąć. I tak straciliśmy Łysego na zawsze! Inna para Marcinek i Krakers też się rozpadła, co ponownie uszczupliło naszą ferajnę. Reszta była zawzięcie zapatrzona w Jarka, który głosił chwytliwe hasła i populistyczne poglądy. Nie było w tym wiele racjonalizmu, ale fajnie brzmiało, było młodzieńczo rewolucyjne i porywało gniewne serca. Klubowa opozycja utrwalała się. Ja i Bramreja, zaczęliśmy odnosić odczucie, że w swoich wystąpieniach Jarek, nasz dawny guru, traci poczucie rzeczywistości. Owszem utrzymywaliśmy stale przyjacielskie kontakty, ale zaczęliśmy bardzo krytycznie oceniać go jako osobę.
Człowiekiem, który bardzo nam pomógł był w ówczesnym okresie kapitan Jan Wątrobiński. Już niebawem, bo za kilka miesięcy, będziemy usilnie pracować nad rozwojem Fregaty. Nasza znajomość zamieni się w kilka lat dobrej współpracy. Kapitan Wątrobiński miał zupełnie inne podejście do problematyki sporów terenowych i osobistych toczonych w Hutniku. Spędził on sześć lat życia w USA, obserwując na własne oczy działania demokratycznego systemy kapitalistycznego. To co dla nas było nowe i zadawało się niesprawiedliwe , on znał na wylot jako normalne mechanizmy rynkowe. Słowem nie ma sentymentów. Nie masz kasy, to zabieraj się z nie swojej ziemi. Brutalne, ale prawdziwe.
Z tego, co pamiętam Zbyszek Rosołowski i Władek Szymaszek, rozpoczęli długi proces ratowania terenu Hutnika. Zakończony zresztą sukcesem. Natomiast Jarek ograniczył się do krytyki ich poczynań. Zima ostudziła atmosferę, śnieg zasypał brzegi, a wody jeziora skuł lód na kilka długich miesięcy.
W naszej paczce też widać było rozdźwięki. Nie spotykaliśmy się tak często jak dawniej. Nie było zimowych nasiadówek z gitarą i grillem urządzanych pomimo minus piętnaście stopni Celsjusza. Szczerze, to w pamięci utkwiło mi tylko jedno spotkanie z tamtej zimy.
Zadzwonił Gosia, była dziewczyna Marcinka. Tomek mam doła, chciała bym się spotkać na Pogorii i może osuszyć jakąś buteleczkę. OK.!, Czemu nie. Gosia to kapitalna dziewczyna, która na Hutnik trafiła z Chechła. Wszyscy się w niej podkochiwali, ale trafiło na Marcinka. Niestety coś nie poszło i zranione serce potrzebowało się wypłakać.
W malutkim drewnianym domku nr 21, grzejnik Top Micro czynił przyjemną atmosferę. Był to piątek i choć o godzinie 17stej było już ciemno jak cholera, to pogoda była dość przyjemna. Postanowiliśmy urządzić sobie ognisko nad brzegiem jeziora i tak romantycznie pogrążyć się w żalach nad utraconą miłością. Płomień wesoło rozświetlał brzegi, rzucając refleksy na fafle lekko zamarzniętej Pogorii. Delikatny śnieg dopełniał bajecznej scenerii. Gocha osuszając kolejne szkło wpadała w coraz lepszy nastrój i wieczór zaczynał się robić bardzo interesujący. Ten doskonały klimat zmąciły światła samochodu wjeżdżającego na Hutnik. Kogo tam u licha niesie, pomyślałem?! Ku naszemu zdziwieniu był to właśnie sprawca miłosnego zawodu, Marcinek wraz z nowym obiektem westchnień. To nowe miało właśnie zostać poderwane na romantyczną wycieczkę nad jezioro. Marcinek nie spodziewał się nas, a my jego. Nastał chwila swoistego zażenowania, ale kilka słów i szkło szybko przywróciło równowagę chwili. Nowy obiekt westchnień, nie był z naszego stada. To jakaś panienka poznana w supermarkecie w czasie promocji ciasteczek SAN! Oprócz niezłej urody nie posiadała w sobie nic interesującego dla nas wodniackich wyjadaczy. Zresztą po paru wychylonych kieliszkach paplała w kółko, że ciasteczka SAN są najlepsze na świecie. Marcinek czerwieniał z wściekłości , a Gosia pękała z dumy i przewagi nad rywalką. Zrobiło się bardzo wesoło J bo już było wiadomo, że ta nowa się do nas nie przyjmie. Szkło krążyło a ognisko miło dodawało blasku tej przeuroczej nocy, która wprawdzie potoczyła się nie tak jak to sobie każdy z nas wymarzył, ale i tak było sympatycznie. W pewnym momencie ta od ciasteczek SAN wstał i półprzytomnym głosem stwierdziła, że idzie się utopić w jeziorze. Z początku machnęliśmy ręką na bełkotanie pijanej baby, ale gdy dotarła do połowy keji Gośka podniosła alarm. To był jednak ostatni z możliwych wysiłków niedoszłej kandydatki na nową laskę Marcinka, ponieważ zaraz potem padła ścięta naszymi trunkami i trzeba ją było nieść do samochodu. Oczywiście dzielnie w tym asystowała Gosia, która ani chwili nie dała po sobie poznać, jak niewyobrażalna radość ją rozpiera. Potem podobno nastąpiła mała gastryczna katastrofa w samochodzie. Marcinek długo sprzątał kabinę Poloneza Trucka, odgrażając się że tą pijaną babę zawiezie do domu na pace ładunkowej. Trzeba przyznać, ze trzymał się dzielnie. Cały wieczór znosił gęstą sytuację pomiędzy dwiema dziewczynami. Nie wypił ani kieliszka i odwiózł poszkodowaną. My zostaliśmy z kolejną buteleczką, a Gośka promieniała. Ognisko paliło się wspaniałym ogniem, a gdy zabrakło drzewna to na ogień powędrowała stara zdezelowana łódeczka wędkarska. Ot i tak powstał mit, że spaliliśmy łódkę gliździarzowi. Płomienie buchnęły z nasmołowanego kadłuba, a żar roztapiał lecące z nieba płatki śniegu. Po chwili byliśmy mokrzy od sztucznie wywołanego deszczu. Resztę tej zaskakującej nocy spędziliśmy już przytuleni w przytulnym, czerwonym domku campingowym nr 21.
Tak minęła zima i rozpoczął się sezon żeglarski 1998r. Po zrzuceniu sprzętu na wodę odbyło się Walne Zebranie Członków Klubu. Oczywiście tematem najważniejszym było być, lub nie Hutnika. Na tym zebraniu doszło o konfliktu i nieprzyjemnej utarczki słownej pomiędzy Jarkiem Jarmułowiczem a Janem Wątrobińskim. Wraz z Agnieszką uznaliśmy atak Jarka za niesłuszny, obraźliwy i nieetyczny, w zupełności podtrzymując stronę kapitana Jana. Nasi koledzy i niedawni przyjaciele poparli całkowicie Jarka. Była to sobota. Do dziś pamiętam miejsce gdzie długo po tym zdarzeniu dyskutowałem z Janem Wątrobińskim, pamiętam wyraz twarzy, a nawet, w co był ubrany. Nie da się tego zapomnieć, bo ten moment stanowił punkt zwrotny w naszej żeglarskiej przygodzie. Wieczorem okazało się, że wszyscy się na nas obrazili. To tak jakby ktoś przekręcił przełącznik. Jeszcze rano wszystko było dobrze, a wieczorem już nie. Zostaliśmy sami!!! Partyzant, Marcinek, Magda i reszta grupy ostentacyjnie odwrócili się od nas. Jarek cieszył się niewyobrażalnie z eskalacji konfliktu i zamieszania, które zrobił. W niedziele rano po raz pierwszy do dawien dawna śniadanie jedliśmy sami, obserwując z oddala demonstrację solidarności naszych niedawnych kumpli. Wtedy poczułem niewyobrażalną przykrość. Wierzyłem jednak niezbicie w naszą rację, a poczucie własnej godności nie pozwalało mi zajście z raz obranej drogi. Inni członkowie klubu obserwowali tą całą hece za zdumieniem, ale raczej neutralnie unikali zadrażnionego tematu. Wiedziałem, że będzie to bardzo trudny sezon!
Można było przecież po prostu przestać do klubu przyjeżdżać i cała sprawa by się rozmyła. Tak, ale ja lubiłem nasze jezioro, a ponadto nie czułem się niczemu winny. Tak rozpoczął się sezon samotnych rejsów po jeziorze i usilnych przemyśleń nad przyszłością . Żeglarstwo stało się moją pasją, drugim życiem i dlatego nie chciałem zrywać z wodniacką działalnością. Niemniej jednak wiedziałem, że w Hutniku nasz czas się kończy. Złe spojrzenia, głupie uśmiechy i komentarze nie były niczym przyjemnym. Zawsze uważałem, że trzeba uznać prawo starszego. Jarek był w klubie pierwszy i był bardziej zasłużony niż my, młodzi dopiero opierzeni. Wiedziałem, że trzeba będzie poszukać sobie innego miejsca, innego klubu. W grę wchodził TKŻ Tramp, lub LOK ZEFIR. Jednak atmosfera tych środowisk niekoniecznie nam odpowiadała. Trzeba było poszukać czegoś innego. Sezon trwał. Sytuacja stała się bardziej znośna, konflikty przyschły, ale to już nie było to, co dawniej. Gdzieś zagubiła się spontaniczność, koleżeńskość, otwartość. Zacząłem lubić spędzać czas na Turbinie pędząc w zupełnej samotności.
Tymczasem Katowicki Okręg Żeglarski spostrzegł problem braku wyszkolonych Instruktorów Żeglarstwa w regionie. Po wielu latach przerwy miał się odbyć kurs na Młodszych Instruktorów Żeglarstwa. Oczywiście zgłosiliśmy chęć uczestniczenia w takim szkoleniu i zostaliśmy przyjęci w poczet kursantów. Już w kolejnym odcinku Halsowania, opiszę Wam, jak odbywało się nasze szkolenie i egzamin na Młodszych Instruktorów Żeglarstwa.
Tomasz Bezan Mazur. Londyn, Listopad 2011 |
|