![]()
|
||||||||||||||
---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|
|
Grzybobranie na DZ-ecie.
Czyli dziwny kurs instruktorski, na jeszcze dziwniejszej łódce.
Londyn 29.12.2011.
Ta część mojego „Halsowania” kończyć będzie naszą działalność w KSW Hutnik. Jak widać, trochę się tego uzbierało! To, co opisałem jest oczywiście znikomą częścią, naszych wspólnych przygód, rejsów po jeziorze, czy weekendowych spotkań przy grillu. Tak, czy siak nadeszła chwila rozstania. Pamiętam dokładnie, że w sezonie 1998 wiele czasu spędziłem na przemyśleniach, samotnie przemierzając ukochaną Pogorię I. Najważniejszym pytaniem było gdzie skierować swoje kroki?! Jak często bywa w takich sytuacjach, odpowiedź narzuciła się sama. A było to tak!
U schyłku lata ( w pamięci utkwiło mi cholerne zimno tego dnia ) opływając jezioro zahaczyłem o przystań na Ośrodku Wodociągów. Królował tam niepodzielnie Kowal Jan, postać niezwykle barwna i ciekawa, która gdyby nie nadmierne zamiłowanie do kieliszka, odcisnęłaby się w zupełnie innych barwach na historii żeglarskiej braci Dąbrowy Górniczej. Jasiu Kowal to postać trudna do opisania. Żeglarz, który w swej młodości odbył kilka ciekawych rejsów, niestety w momencie naszego poznania Omegą wypływał tylko, gdy skończyło się zaopatrzenie barku. Motorowodniak, podobno kiedyś instruktor motorowodniactwa, właściciel małej czerwonej motorówki, którą to „katował” niemiłosiernie będąc oczywiście pod wpływem. Cóż, na własne oczy widziałem, jak Jan kompletnie na bani wpływał kadłubem na keje, rzeźbiąc śrubą deski pomostu! Zdarzyło mu się również przejechać wózek transportowy na pełnym podwójnym gazie! Śruba straciła wtedy wszystkie łopatki, a Jasiu Kowal o mało nie wytrzeźwiał ze strachu. Był on również ratownikiem WOPRU, ale to chyba jakieś nieporozumienie i szkoda się tu rozpisywać. Na zakończenie należy dodać, że Kowal Jan był i jest wędkarzem. Nikt nigdy nie widział by Jan coś złapał, ale wniesienie wędek do hangaru po udanej sesji wódkarskiej nagrane na video kamerę, wygrało by niejeden konkurs. Ot taki właśnie cały Jan Kowal z nieodłącznym kołnierzem ortopedycznym i jakimś nieokreślonym urządzeniem korygującym kręgosłup. Wiecznie narzekający na bóle i na swój ciężki los, na który ratunek jest jeden, ha kolejna butelka gorzały. Przy tym człowiek obdarzony niebanalnym talentem artystycznym. Naprawdę pięknie rzeźbi, posiadam nawet jedną ze słynnych masek rzeźbionych w korze przez Jana Kowala. Kiedy bywał trzeźwy można był z nim nawet sensownie pogadać. W moim odczuciu typowy przykład człowieka, który zmarnował życie przez wódkę. Wtedy jednak Jan nie był sam! W blaszanym pomieszczeniu bosmanki, prócz Jana Kowala był również Zdzisław Krasiczyński i Jacek Sedlak. Po krótkiej rozmowie okazało się, że to weterani działającego w przeszłości na terenie Ośrodka Wodociągów , klubu żeglarskiego Fregata. W tym pamiętnym dniu rozmawialiśmy długo! Okazało się ,że wraz z przedwczesną śmiercią lidera klubu Andrzeja Sedlaka prywatnie brata Jacka, klub się rozpadł. Zaproponowałem reaktywacje. Zdzisław Krasiczyński i Jacek Sedlak zapalili się do tego pomysłu. Ja poczułem przypływ energii, pozwalający mieć nadzieję na kontynuacje żeglarskiej przygody nad jeziorem Pogoria. Jan Kowal przechwalał się, że zna osobiście prezesa dąbrowskich wodociągów i że załatwi sprawę formalnie w kilka tygodni. Nabrałem optymizmu! Nowy klub, praktycznie tworzony od podstaw daje niesamowite możliwości, by wdrożyć w życie wszystko to, co uważałem za dobrą klubową praktykę. Chętni ludzie, bo tych przybywało w niesamowitym tempie, którzy chcieli pływać a zarazem zrobić coś większego i ważniejszego niż samo pływanie żaglówką po wodzie. No i była baza. OK! Zaniedbana i nieusystematyzowana, niesformalizowana, wymagająca sporego wysiłku, ale była. Hangar, kilka Omeg, warsztat i trochę innego sprzętu wodnego. Na początek wystarczy. Była również szansa na dzierżawę domków kampingowych, całkiem zgrabnych zresztą. Zatem przy odrobinie zapału i pracy powinno się powieść! Tak wtedy myślałem i choć nad sprawą reaktywacji Fregaty, zacząłem pracować już w lecie, to nie nadawałem temu żadnego rozgłosu. Jak sprawy potoczyły się dalej? Opiszę niebawem, bo jak to w życiu bywa, nie wszystko poszło jak z płatka.
Do Hutnika przyjeżdżało się, jak zwykle w piątek po pracy. W przeciwieństwie do innych lat wieczory spędzaliśmy osobno. Wtedy to pojawił się w moim kampingu turystyczny telewizorek. Konieczność chwili zabijająca nudę! Rano dość wcześnie, spotykaliśmy się na pomoście. Raczej z wygody niż z miłości wszyscy hutnikowi kursanci pakowali się na sekcyjną TURBINĘ i takim swoistym tramwajem udawaliśmy się na Tramp. Trzeba przyznać, że grupa nasza była punktualna. Zaraz po godzinie 9tej przystępowaliśmy do mycia i taklowania naszej szkoleniowej jednostki. Tu narzuca się konieczność opisania tego stateczku. Trampowska DZ-ta to oczywiście stary gaflowy dwu-patyk, który czasy swojej świetności miał już daleko za sobą. Na domiar złego ktoś obdarzony niezwykłym darem oblaminował kadłub od zewnątrz, natomiast wnętrze pomalował szczelnie farbą chlorokauczukową. W efekcie tego eksperymentu wilgotne drewno poszycia i półpokładów pozbawione dostępu tlenu i możliwości wyschnięcia, butwiało w tempie geometrycznym. Najlepiej przekonał się o tym Partyzant, chłopak wtedy szczupły i śmigły. Wejście na pokład skończyło się dla niego załamaniem desek pod stopami i dość brutalną podróżą w czeluść zęzy. Krzychu zresztą w niewyjaśniony sposób pokochał tą krypę. Cotygodniowe zajęcia rozpoczynał, bowiem od GRZYBOBRANIA na pokładzie!!! Nie pomyliliście się czytając o grzybkach. Partyzant czyszcząc forpik znalazł tam piękną kolonie boczniaków, czy innych opieniek. Oskrobana z zapałem i wyczyszczona deska zwieńczenia dziobowego, już w kolejnym tygodniu porastała kolejną kolonią urokliwych grzybków. Tradycją stała się walka Partyzanta o utrzymanie w czystości forpiku, a grzybobranie na DZ-ecie weszło do tradycyjnych legend żeglarskich ognisk i wieczorków na Starej Pogorii.
Dla mnie osobiście kurs ten był trochę trudniejszy przez fakt, że kapitan Siarkiewicz z niewyjaśnionych do dziś powodów osobiście mnie nie lubił. Nie pierwszy to i nie ostatni człowiek, który za mną nie przepada. Zresztą pisałem wielokrotnie, że nigdy o popularność nie zabiegałem. Brak sympatii z jego strony dało się jednak odczuć. Trzeba było nadrabiać wiedzą i zaangażowaniem. Kilka przykrych i uszczypliwych uwag zostało mi gdzieś w zakamarkach pamięci. Natomiast Marcinek Sobczyk jawił się w oczach kapitana Siarkiewicza, jako faworyt i ulubiony uczeń. Jeszcze bardziej uwidoczniało to rozdźwięk między nami, gdyż uważałem doświadczenie Marcina i jego umiejętności za zdecydowanie niewspółmierne do budowanej wokoło niego fanfarady. Po prostu życie!
W takiej to nie zaciekowej atmosferze dotrwaliśmy do końca szkolenia. Pomimo niuansów, antagonizmów i nie symetrii porastającej grzybami DZ-ty, zdaliśmy egzaminy na stopień Młodszego Instruktora Żeglarstwa. Niestety nasze stosunki wewnętrzne tak się pogorszyły, że nie widziałem żadnych szans na dalsze uczestnictwo w klubie. Kiedy zaszła potrzeba schowania naszej TURBINY na zimę do hangaru, w tygodniu zrobiłem to sam używając wózka i ciągarki. Bardzo chciałem uniknąć dwuznacznych spojrzeń i uszczypliwych uwag.
Zaczęła się zima. Patenty instruktorskie odebraliśmy niebawem, chyba w siedzibie Katowickiego Okręgu Żeglarskiego. Nadszedł najwyższy czas by samemu zadbać o kolejny żeglarski sezon.
Pomimo obietnic, jakie składał soczyście Jan Kowal, w sprawie reaktywacji żeglarskiego klubu na terenie dąbrowskich wodociągów nie działo się nic! Jasiu wykręcał się jak piskorz zmyślając coraz to nowe i bardziej niestworzone przeszkody.
Postanowiłem osobiście sprawdzić jak się sprawy mają. Zadzwoniłem do Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji Dąbrowa Górnicza. Po krótkiej rozmowie z sekretarką zostałem umówiony na spotkanie z Prezesem Andrzejem Malinowskim.
Tomasz. Bezan. Mazur.
|
|