Autor: Tomasz Mazur
Dzisiaj jest listopad 2004 za oknem deszcz, mgła, typowa Londyńska pogoda a ja przed oczami mam tamten dzień, kiedy to właśnie mieliśmy szanownej komisji udowodnić, że te tygodnie ćwiczeń nie poszły na marne. Egzamin podzielony był na dwie części. Praktyczną i teoretyczną, egzamin jest tak skonstruowany, że nie zdanie części praktycznej eliminuje delikwenta od dalszych zmagań, dlatego też na ten punkt egzaminu położyliśmy największy nacisk. Zdawaliśmy ten egzamin eksternistycznie, bo, pomimo że kurs odbywał się na terenie klubu to był on organizowany odrębnie, nam bardzo zależałoby zdawać na naszym Zefirze, komisja zaproponowała jednak zdawanie na Omedze. Po krótkiej namowie i prośbach popartych znajomością łódki pozwolono nam zdawać na naszej łodzi. Wyszykowaliśmy pięknie naszego Zefira był umyty czysty, załoga przygotowała strategie, kto zdaje pierwszy, kto obserwatorem itp. Ważnym elementem jest umiejętne poruszanie się na jachcie, na którym właśnie siedzi komisja egzaminacyjna. Zapytacie, dlaczego. Komisja to najczęściej dwie osoby milczący i ponuro wyglądające, co to nic nie mówią, ale zabierają biednym kursantom najlepsze miejsce do siedzenia, czyli miejsca obok masztu. Wiadomo do cumy trzeba jakoś dojść, do kokpitu wrócić a tu te dwa ciała zwane komisją, co to ani ich przesunąć ani ochrzanić a nadepnięty egzaminator może być niebezpieczny dla naszego patentu.
Egzamin to dwa manewry obowiązkowe, zwroty i oczywiście praca w charakterze członka załogi. Moimi egzaminatorami byli Włodzimierz Gerhard I Antek Werner, dziwne to zrządzenia losu, ponieważ Włodek był moim serdecznym kolegom do końca swojej wachty na tym ziemskim statku a Antek jest moim kolegom do dzisiaj i obydwóm zawdzięczam bardzo wiele, z obydwoma wysuszyłem potem niejedną butelkę żeglarskiej przygody wtedy jednak ja byłem cały w stresie. Wypłynęliśmy, nie pamiętam, kto zdawał pierwszy a kto ostatni, ale moim zadaniem było dojście do człowieka, który właśnie został z małą pomocą komisji wyrzucony za burtę. Człowiek został mi wyrzucony w kursie pełnym, w bagsztagu zdecydowałem się na manewr Ósemki sztagowej i to było trafienie w dziesiątkę Antek powiedział do mnie wtedy, nieważne, nawet gdyby ci się to nie udało to masz to zaliczone, za myślenie. Prawda jest taka, że wszyscy moi koledzy stosowali metodę pętli rufowej, ale ja wolałem sztagówkę i cała ta sytuacja bardzo mi pasowała. Dopłynęliśmy do brzegu. Wszyscy z naszej załogi zdali egzamin praktyczny, więc w doskonałych nastrojach usiedliśmy na kei i zabrzmiała pierwsza szanta, którą zaśpiewałem z całą załogą przy winie marki jabol i gitarze rosyjskiej dwunastostrunowej, ale przerobionej na sześciostrunową. Czy byłeś kiedyś tam na Kongo River, tam febra niezłe zbiera żniwo itp. Śpiew gitara i wino a teoria, inni członkowie kursu zakuwali ostatnie wiadomości?. My jednak z moim kolegom Łysym postanowiliśmy podejść do zagadnienia strategicznie. Dzień był piękny i egzamin odbywał się na powietrzu. Po prostu egzaminator miał krzesło i stoliczek na dworze a egzaminowany podchodził i odpowiadał. My usiedliśmy niedaleko tak by słyszeć pytania i odpowiedzi a do egzaminu podchodziliśmy zawsze pod koniec kolejki. Pozwalało nam to na poznanie ulubionych pytań komisji i zadawalających odpowiedzi. Strategia ta była wyśmienita i szybko załatwiliśmy część teoretyczną. I znowu Kongo River a potem Chiny w kabinach same sukinsyny, Komisja udała się wtedy na naradę, my czekaliśmy z niepokojem, bo wiadomo, co oni tam wymyślą. Dziś po latach zasiadania w komisjach wiem jak te narady wyglądają. Proszę mi uwierzyć komisja też lubi zaśpiewać Razem weźmy go ho. Gdy szanowna komisja wyszłaby odczytać wyniki wszyscy odczuwaliśmy niepokój.
Okazało się, że nasza grupa to znaczy kursanci Ryśka zdali najlepiej a Ja i kolega mieliśmy najlepsze wyniki ogólna z egzaminu. Radość wino i szanty wszystko w dowolnej kolejności do samego rana, no może nie do końca, bo niektórych ranek przywitał w miejscu, w którym z całą pewnością nie kładli się spać. To na drugi dzień przyszło mi się przekonać, że zdany egzamin to nie wszystko i pewnie długo przyjdzie się jeszcze uczyć żeglarskiego rzemiosła. Tak jak wspomniałem ranek przywitaliśmy z lekkim bólem głowy i dość dokuczliwym uczuciem suchości w gardle jednak już byliśmy patentowanymi żeglarzami a nasze ukochane jeziorko rozfalowało się dobrą czwóreczką no i jak tu nie postawić żagla. Wypłynęliśmy, ja, Aga, Łysy i Kraszan na Zefirze i Rysiek z załogą na jednej z omeg wiało, więc szybko zapomnieliśmy o dolegliwościach związanych z syndromem dnia poprzedniego a po prostu figlowaliśmy na całego. Katastrofa dopadła nas na wysokości nieistniejącego już KŻ Kolejarz przyznaje, że spanikowałem i nie wiedziałem, co wtedy miałem zrobić. Rysiek wykonał zwrot przez sztag i zmienił hals ja byłem wtedy na kolizyjnym w stosunku do niego, ale z drugiej strony miałem dawny, stary pomost Kolejarza było cholernie ciasno, wiało jak cholera a i fala była dla mnie wyjątkowo niekorzystna, jedynym sensownym rozwiązaniem był wtedy szybki, ciasny zwrot przez rufę i ucieczka na pełną wodę, ja jednak bałem się, że nie wykonam tak zgrabnej rufy i postanowiłem, że uratuję się sztagiem. Z jednej strony mknąca szybko omega a z drugiej ten pomost, ci, którzy go pamiętają wiedzą, że był to bardzo niebezpieczny punkt naszego jeziora. Pomost ten zbudowany był ze stalowych pływaków, na których ułożona była drewniana podłoga a na wysokości linii wodnej na śrubach przyspawanych do pływaków umieszczona była drewniana listwa odbojowa. Z tym, że z drewnianej podłogi zostało jeszcze kilka desek a i te były już mocno zbutwiałe i nie stanowiły oparcia dla chcącego tam zacumować członka załogi a listwy odbojowej to nawet kawałka już nie zostało i to, że była to usłyszałem z opowiadania starszych kolegów, pozostały jednak długie i schowane tusz pod wodą śruby,które jak zaczajone żmije czekałyby ukąsić usiłujący tam dobić jacht. Te śruby były powodem ze pomost ten żeglarze z okolicznych klubów omijali szerokim łukiem a ja wiedziałem, że jeżeli nie omega to właśnie ten pomost będzie uczył mnie pokory do moich umiejętności. W czasie zwrotu przez sztag straciłem prędkość i żagle wściekle załopotały w linii wiatru ja nieopierzony jeszcze żółtodziób zamiast ratować się pracując fokiem na wiatr, rozpaczliwie kręciłem sterem, nie miało to żadnego wpływu na to, co robił nasz zefir, przez chwilkę szliśmy do tyłu a potem jacht położył się na burtę i fala za falą dryfowaliśmy w stronę tego zdradliwego pomostu.
Trzask i zgrzyt, panika, ktoś próbował zamortyzować uderzenie, ja widziałem dziób jachtu jak wspina się na pomost i powoli z niego schodzi, wyglądało to jakby rozpędzony olbrzym w biegu wpadł na wystawioną zdradziecko dzidę a potem już bez impetu powolnie opadłby bez sił wyzionąć ducha. No tak tragicznie to nie było, ale tak to będę pamiętał. Zacumowaliśmy nasz jacht i wtedy okazało się, że nie toniemy, jakimś cudem ominęliśmy te zdradzieckie śruby i poszycie było nienaruszone. Jednak sztag zluzował się i maszt zachowywał się dziwnie. Okazało się, że pękł pokład w okolicach sztagownika a dziobowy pokład rozwarstwił się i wyglądem przypomina but z oderwaną podeszwą. Rysiek zacumował obok nas i był bardzo zażenowany, wiedział, że przecenił nasze umiejętności zmuszając nas do manewrowania w takim małym porcie a z drugiej strony trzeba było liczyć się z konsekwencjami finansowymi tego zdarzenia. Pokład przymocowaliśmy cumami i na samym zarefowanym grocie doczłapaliśmy się do macierzystego Hutnika. Razem z Łysym poszliśmy szukać bosmana. Nie zapomnę jak mówiłem Włodkowi żeby zabrał okulary, odpowiedział wtedy, że jak straty są wielkie to i bez okularów je zobaczy. Staliśmy wtedy ja i cała nasza załoga w strasznym nastroju a bosman oglądał nasz jacht, który nas nie zawiódł a to my i nasze umiejętności doprowadziły do katastrofy. Włodek popatrzył pokiwał głową i zawyrokował no to tu trzeba podkleić a tu dać opaskę z jakiegoś nierdzewnego metalu a pokład przykręcić na śrubki i będzie dobrze. Ucieszyliśmy się, bo nie wygonili nas z klubu a nasza katastrofa w ocenie bosmana to tylko mała stłuczka. Rozjechaliśmy sie do domów, ale już mieliśmy uzgodniony cały plan działania.
W czwartek wszyscy bezpośredni sprawcy zdarzenia, czyli ja jako niefortunny sternik i cała załoga oraz pośredni winowajca, czyli Rysiek zebraliśmy się na umówionym parkingu, przytargaliśmy śrubek płaskowników i innego żelastwa, na co najmniej sześć takich napraw, potem szybka jazda na Bogorie i naprawiamy nasz jachcik. Włodek trochę doradził pożyczył narzędzia i całość znowu przybierała realnych kształtów w czasie tej roboty urodziło się ciekawe powiedzenie, które funkcjonuje w klubach do dzisiaj. Pasek z miedzianej blachy dopasowaliśmy dokładnie do kształtu dziobu usztywniał on miejsce pęknięcia a do pokładu i burt przymocowany został początkowo na czterech śrubach, ale kraszan popatrzył na to i powiedział, że On to jest zgodny chłopak, ale jeszcze dwie śrubki na dziobie to trzeba wkręcić, bo on inaczej się obrazi. Ja i Łysy zgodziliśmy się chętnie, bo przecież uczyliśmy się w szkolę górniczej a tam zawsze mówiono, że jeżeli obliczenia wskazują, że dane obciążenie wytrzyma śruba M6 to trzeba zastosować śrubę M8 a nie zaszkodzi i M10, ja jestem znany z tego ze oczywiście dam śrubę M10 i to nie jedną, ale dwie. Naprawiony przez nas jacht pływał następnie przez kolejne 10 lat a dopiero remont dokonany przez Bolusia nowego właściciela zmienił naszą konstrukcję. Cała ta przygoda nauczyła mnie jednego, że instruktor ma rację i jeżeli mówi, że zwrot przez sztag z pozoru bardzo łatwy i zawsze pewny jest manewrem bardzo trudnym i nie należy stosować go w sytuacji, gdy w grę wchodzi być albo nie być. Od tego czasu namiętnie ćwiczyłem zwroty przez rufę i przydało się to w czasie silnej burzy na jeziorze Śniardwy gdzie z jednej strony kamienie a z drugiej sieci rybaków, ale to już zupełnie późniejsza opowieść.