Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

gościnnie:

 

 

Pierwszy rejs klubowy Fregaty cz.I

 

Pierwszy rejs klubowy Fregaty cz.II

 

Koleje dziewięć godzin spędziłam za sterem, w mokrych ciuchach, pokrzepiając się chlebem ze smalcem i czekoladą a od czasu do czasu na rozgrzanie zmarzniętych od trzymania koła sterowego palców wypiliśmy kieliszeczek z Witkiem i Neptunem. Powoli morze uspokajało się, fale były coraz niższe i dłuższe a bałtycki „złośliwy karzeł”, który pogonił fregatowych śmiałków pod pokład a mnie wrzucał, co chwila słoną falę do kokpitu, układał się do snu. Za to zaczął padać okropny, wciskający się w każdą szczelinę mojego ubrania deszczyk. Paskudna pogoda a tu zbliżała się godzina psiej wachty i miała to być dla mnie kolejna długa wachta na deku. Jeszcze było ciemno, ale przestał już padać deszcz, kiedy Wojtek postanowił powalczyć ze swoimi słabościami i wyszedł na dek. Siedział skulony, oparty o nadbudówkę i drzemał, ale przynajmniej nie byłam już sama na deku. Potem wyszedł Radek i jeszcze jeden chłopak od Witka ze szkoły. Razem w załodze było 9 osób, ale pierwszą noc przepłynęliśmy z Witkiem sami. Zaczynało się już rozjaśniać, ze względu na zachmurzone niebo świt przyszedł dość późno, kiedy zobaczyliśmy pierwsze światła Bornholmu. Około godziny szóstej ktoś, już nie pamiętam, kto, wziął ode mnie ster. Weszłam pod pokład i zdjęłam z siebie mokre ubranie! Och, co za przyjemność wyciągnąć stopy z mokrych butów i założyć suche skarpety! Gorąca herbata i spać! Teraz, kiedy morze się uspokoiło a Witek, któremu dałam w nocy trochę czasu na drzemkę, mógł teraz doprowadzić jacht do portu nawet z tymi wymęczonymi chorobą morską załogantami.

Nie pamiętam, kiedy weszliśmy do portu. Coś do mnie mówili, zgodziłam się, ale nie wiem, na co. Obudziłam się sama na jachcie zacumowanym w Ronne. Oni poszli pochodzić po porcie a ja spałam jak zabita! Ech, kocham to „nieskomplikowane, marynarskie życie”!

Kiedy wrócili moi koledzy postanowiliśmy się posilić a do tego najlepiej pasuje jakiś wysokokaloryczny obiad. Jak wiadomo żeglarze mają zwiększone zapotrzebowanie na kalorii i często uzupełniają to popijając rum czy whisky, ale my mieliśmy ochotę na dobre jedzenie. W tym momencie Wojtek stwierdził, że skoro mamy ochotę na obiad to on musi do sklepu iść na zakupy. Jakie znowu zakupy? Przecież w Świnoujściu pakowali do jachtu całe pudełka z żywością, więc, o jakich on zakupach mówi? A o takich normalnych – lodówki na jachcie nie ma to po mięso do sklepu trzeba iść. Jakie mięso pytam? Może jakiś słoik z klopsami niech otworzą czy zrazy w ukochanym czerwonym badziewiu, czyli sosie pomidorowopodobnym? Cokolwiek, na co nie trzeba wydawać pieniędzy i czekać nie wiadomo jak długo! Nie ma! Nic takiego na jachcie po prostu nie ma! Nakupowali makaronów, chleba, trochę konserw na kanapki, jakąś wędlinę, ale nic na obiady! A tu 9 głodnych żeglarzy do wyżywienia! No cóż, tym razem poczekaliśmy na obiad trochę długo przegryzając chleb z nutella i nie ma tu żadnego „lakowania produktu” jak u Magdy Gessler tylko zwykłe narzekanie na jakieś badziewie, którym trzeba było zapchać brzuch. Mięsko dotarło, ale były to najdroższe kotlety, jakie jadłam do tej pory w swoim życiu! No ok a co będzie dalej? Wojtek z Arkiem coś tam obmyślili a ja liczyłam, że od tej pory już będzie ok. Coś tam kupią i będziemy mieli, co jeść. Zwiedzaliśmy Ronne i przygotowywaliśmy się do kolejnej żeglugi. Tym razem Witek wymyślił skok Falsterbo, tam mały postój i przez kanał do Kopenhagi. Kiedy dopłynęliśmy do Falsterbo okazało się, że chleb jest wilgotny – trzeba przyznać, że lato w 2000 roku było paskudne. Deszczowe, wietrzne i tylko czasami ładny dzień lub tylko popołudnie pozwalało zapomnieć o tej pochmurnej codzienności. W Falsterbo postanowiliśmy wysuszyć chleb, – co można było innego zrobić? Tej starej, żeglarskiej metody, jaką jest suszenie chleba na słońcu nauczyłam się na poprzednich rejsach. Chleb potem smakuje jak drewno, ale daje się kroić na cieniutkie kromeczki i jest całkiem jadalny a co najważniejsze nie ma białych ani zielonych wykwitów a to już duży plus. W naszej sytuacji musieliśmy sobie jakoś poradzić, bo pieniądze trzeba było oszczędzać na postojowe, paliwo i mięso. Na chleb już by nie wystarczyło. Kiedy z Witkiem zarządziliśmy suszenie chleba niektórzy nasi załoganci patrzyli na nas z przerażeniem – jak to? Nie będzie świeżych bułeczek na śniadanko? Nie! Przelot do Kopenhagi odbył się przy całkiem przyjemnym wiaterku, ale zachmurzonym niebie. Przepływając przez cieśninę Sund podziwialiśmy most łączący Danię ze Szwecją. Odbyła się oczywiście sesja zdjęciowa i cały dzień paplaliśmy o tym, jak, kiedy i kto zbudował ten most. Widok z poziomu morza jest imponujący!

 

Wykorzystując jedno słoneczne popołudnie urządziliśmy z Witkiem chrzest dla naszych nowicjuszy. Już trochę pożeglowali, pochorowali się i oddali, co należnie morzu, przetrwali wejścia i wyjścia z portów, więc czas na chrzest był już najwłaściwszy. Witek stał za sterem i fotografował całe zdarzenie a ja dopełniałam rytuału. Sama ochrzciłam pierwszą nieboraczkę, po czym ogłosiłam ją swoją asystentką - rusałką. Oczywiście poczęstowaliśmy naszych nowicjuszy napojem iście obrzydliwym zarówno w smaku jak i kolorze a zawartość, no cóż przepis jest zawsze inny, bo zależy od tego, co właśnie poniewiera się po kambuzie i co właśnie zzieleniało. W tamtym czasie chrzest był tradycją i jako część rejsu był traktowany przez wszystkich, jako doskonała zabawa. Dziś nie wiem czy bym się porywała na taką zabawę, bo nie chciałabym się znaleźć na YouTube a potem przez nadgorliwych rodziców szukających okazji do wyciągania odszkodowania, w TVN i innej telewizji. I tak to czasy się zmieniają, ludzie się zmieniają i zamiast doskonałej zabawy mamy nostalgiczne opowiadanie w Internecie gdzie nikt nikogo nie oskarży o „zły dotyk”. Nikt chyba jednak nie musiał po rejsie chodzić na terapię a nawet rozmawiałam po rejsie z ojcem jednego chłopaka, który był zachwycony, że jego syn pochwalił się w domu nowymi umiejętnościami: obrał ziemniaki i pościelił łóżko. Super!

Do Kopenhagi weszliśmy w doskonałych humorach. Obmyśliliśmy plan zwiedzania a wiadomo jest tu, co zwiedzać, i wypad do Malmo na jeden dzień. W czasie postoju w Kopenhadze stanęliśmy oko w oko z rzeczywistością: Skończyły się pieniądze na mięsko i od tego czasu trzeba było jeść, co było. Poza tym rowery do wypożyczenia są okropne i mają strasznie twarde opony a jazda na nich może doprowadzić do urazów pupy – nie polecam no chyba, że coś się zmieniło. Na koniec tych doświadczeń okazało się, że moja znajomość szwedzkiego jest absolutnie nędzna a do tego pomylona z miernym angielskim może zaszkodzić i przyprawić o ból nóg. W Malmo postanowiłam poprowadzić wycieczkę do Polish House, który znalazłam na planie miasta. Może odwiedzimy coś polonijnego? Spodziewałam się jakiegoś ośrodka polonijnego czy coś w tym rodzaju. Po długiej, pieszej wędrówce znaleźliśmy się przed posterunkiem policji! Oj Agusia, Agusia! Mój szwedzki nadal pozostaje na tym samym poziomie beznadziei, co wtedy! W Kopenhadze chłopcy poddali się i przekazali kambuz w moje ręce. Jasne, jak nie ma, czym rządzić to oddajmy to Agusi, bo, po co nam teraz ta funkcja? Ok, coś przecież trzeba jeść. No to ugotowałam najbardziej wyszukane menu w moim życiu. Zupa grzybowa z torebki z kluseczkami a na drugie danie makaron z sosem grzybowym i do tego marynowane pieczarki. Lubię grzyby i makarony a jak komuś nie pasuje to zostaje nutella! W czasie postoju odkryliśmy jeszcze jeden cud naszej Freyi a mianowicie nasz jacht „płyną”, pomimo iż cumy założone były na polerach! Tak tak! My też byliśmy w szoku! Siedziałam sobie w nawigacyjnej i wypisywałam kartki do domu. Wszyscy albo gdzieś poszli albo drzemali na pokładzie i wtedy, w ciszy usłyszałam tykanie. Co u diabła? Zaczęłam rozglądać się po nawigacyjnej i spojrzałam na log, który właśnie w tym momencie pokonał koleją milę! TYK! Ten stary, zepsuty log, na który do tej pory spoglądaliśmy tylko w celach porównawczych, bo nawigację i tak prowadził GPS po prostu w czasie postoju, gdy woda pod kadłubem poruszała się od wiatru kręcił się i nawijał kolejne mile! Tak to stojąc w Kopenhadze przy pomyślnym wierze przepłynęliśmy kilka wirtualnych mil. Wyszliśmy znowu w morze tym razem kierują się na południe do Sassnitz. Zaraz po wyjściu z Kopenhagi miałam się przekonać o wysokiej wartości swojego daru przewidywania. GPS się „zgubił” i przez kilka godzin nie mógł złapać satelitów, aby wyznaczyć naszą pozycję. Żeglowaliśmy sobie tak trochę „na czuja”, bo nasz kompas namiarowy służył za podstawkę pod kubek z herbatą a namiary wątpliwej wartości robiłam na kompasie nawigacyjnym. Brak namiernika nie przeszkadzał mi zbytnio tylko przykładałam łokieć do jednej krawędzi kompasu a wyprostowane palce celowałam na obiekt na lądzie. Tak wyznaczaliśmy pozycję a co najciekawsze swoje obliczenia opieraliśmy na naszym „doskonałym” logu, którego wskazania mogłyby nas wyprowadzić na manowce. Przez pierwsze dwie godziny żeglugi cała sytuacja była zabawna, ale powoli zaczynało zmierzchać a nasz GPS nadal szukał satelitów. Po czwartej godzinie Witek, który do tej pory wydawał się być całkowicie zrelaksowany zaczął się niepokoić. Było już ciemno a nikt z nas nie chciał iść spać. Witek wisiał w zejściówce z ręką wyciągniętą to na prawą to na lewą burtę a na zadane pytania warczał na nas. Robiliśmy jakieś namiary, na coś, co wydawało się być punktami odniesienia a nasza pozycja była już chyba gdzieś z marginesu kamasutry. Wreszcie gdzieś tak po sześciu godzinach żeglugi „na witkowe oko” GPS zakończył swój strajk i pokazał pozycję! Hurra! Trochę nie pokrywała się z naszymi obliczeniami, ciekawe, dlaczego? Ale byliśmy we właściwym miejscu, czyli w drodze do Sassnitz.

Wiatr trochę przeszkadzał, bo zeszliśmy za bardzo na wschód a do tego na nocnej wachcie sternik wywiózł nas trochę i następnego dnia musieliśmy już bardzo uważać żeby nie popełnić błędu. Szliśmy z wiatrem a taka żegluga łatwa i przyjemna może kosztować długie godziny halsówki, jeżeli się za nisko poleci. Wreszcie Witek wyliczył wszystko i kazał zrobić zwrot na zachód tak żeby półwiatrem płynąc potem na Sassnitz. Plan doskonały, ale akurat w tym momencie po mojej prawej burcie zaczął doganiać nas statek z samochodami na pokładzie. Chciałam dać mu miejsce i jeszcze przez 10 – 15 minut płynąć swoim kursem żeby miał czas nas wyprzedzić. Witek uparł się, że trzeba zrobić zwrot już! Zrobiłam zwrot, ale po zwrocie szłam kursem kolizyjnym prosto pod ten statek. Witek twierdził, że jako jacht żaglowy musimy mieć pierwszeństwo. Na mój obrachunek minęlibyśmy się z promem samochodowym, ale było by bardzo blisko i nie chciałam stwarzać zagrożenia kierują się zasadą, że to statek zarobkowy ma pierwszeństwo. Cholerne przepisy i reguły! Ok, zdrowy rozsądek – jak nawet się miniemy to będzie cholernie blisko i wcale mi się to nie podobało. Wracam na poprzedni kurs. Witek ma obrażoną minę. Prom samochodowy wyje na nas syreną a ja właśnie żegnam się z dobrą opinią z rejsu. Jako pierwszy oficer zakwestionowałam polecenie kapitana! Świetny debiut, nie ma, co! Do Sassnitz doszliśmy o czasie ale trzeba było żyłować dość ostro, bo na tych zwrotach straciłam wysokość. W porcie sytuacja się rozładowała a wspólny wieczór oczyścił atmosferę. W kilka miesięcy po tym zdarzeniu zatonęły „Bieszczady”. Może jednak zdrowy rozsądek jest ważniejszy od niejasnych i mylących reguł? Wszyscy szczęśliwie dopłynęliśmy do Świnoujścia. Ostatniego wieczoru poszliśmy na plaże gdzie śpiewaliśmy przy dźwiękach Radkowej gitary i żegnaliśmy się z morzem dziękując mu za łaskawość, wspaniałe wspomnienia i doskonałe doświadczenia.

 

Ten rejs był jednym z najwspanialszych rejsów w moim życiu. Zawsze miło wspominam czasy, kiedy „Fregata” była młodziutkim klubem, w którym liczyła się przyjaźń i wspólna zabawa a nie wyniki w tabeli regat, protesty i chowane potem urazy. Pewnie już się nie powtórzą tamte chwile, ale może kiedyś uda się znowu bez zazdrości i niepotrzebnych kwasów razem pośpiewać szanty nad morzem.

 

Z żeglarskim pozdrowieniem,

Agnieszka „Bramreja” Mazur

Londyn, 05.05.2013