„Na Mazury, Mazury, Mazury...!!!!!!”
Autor: Tomasz Mazur
„... Popływamy tą łajbą z tektury”, tak zaczynała się pewna bardzo fajna piosenka o żeglarzach, co to postanowili pożeglować na naszym polskim szlaku żeglarskiej przygody. My na Mazury pojechaliśmy moim „pełnoletnim” Fiatem 1300 pakując do niego, oprócz normalnych rzeczy potrzebnych i trochę mniej potrzebnych w rejsie, cała walizkę narzędzi i trochę części zapasowych. Nie wierzyłem, bowiem, że ten stary grat dojedzie szczęśliwie do Wilkas a tam właśnie mieliśmy odebrać nasz jacht. Zanim opowiem o samej podróży trochę o samych przygotowaniach. Dzisiaj może dziwić kogoś fakt, że zabieraliśmy ze sobą prawie cały zapas żywności, ale wtedy, a pamiętać należy, że był to początek lat 90-tych, inaczej wyglądały Mazury. Sklepy całoroczne zaznaczone były na mapach. Oj, niewiele ich było! Kilka działało okresowo jedynie w okresie letnim. Inna też była wtedy infrastruktura i zaopatrzenie. Lepiej było mieć własne. Posiadaliśmy wprawdzie kuchenkę nakręcaną na butle turystyczną, ale nie byliśmy pewni czy ona nam wystarczy na dwa tygodnie rejsu i gotowania dla czterech osób. Postanowiliśmy dla pewności zabrać jeszcze ze sobą „prymus” benzynowy i muszę przyznać, doskonale sprawdzał się na biwakach, choć zanim nauczyłem się z niego korzystać, myślałem, że to jakaś zemsta narodu radzieckiego za obalenie socjalizmu. Urządzenie to, bowiem przy rozpalaniu wymagało rozgrzania specjalnie umieszczonego tam kołnierza odrobiną zapalonej benzyny. Ja jednak, z powodu braku miarki lub nawet strzykawki, próbowałem nalać tą ociupinkę benzyny wprost z kanistra. Niestety przy próbach podpalenia cały „prymus” stawał w płomieniach, a ja wolałem się wtedy szybko oddalić na z góry upatrzone pozycję. Czyli mówiąc po prostu: zostawiłem tą płonącą bombę i uciekłem byle jak najdalej! Co dziwne, całe to rosyjskie „ustroistwo” wytrzymało próbę ogniową, a ja powoli nauczyłem się obsługiwać ten naprawdę nie skomplikowany przyrząd. Powoli zaprzyjaźniłem się z nim i muszę powiedzieć, że rybki smażone na nim były naprawdę bardzo smaczne. Przyjaźń moja i benzynowego „prymusa” produkcji CCCP przetrwała do dzisiaj, bowiem to urządzenie jest tu ze mną na emigracji. Co prawda nie używam go do codziennego przygotowywania posiłków, ale do smażenia specjałów w czasie pikników w parkach? Faktem jest, że wielu ludzi z niedowierzaniem obserwuje moje zabiegi zmierzające do uruchomienia tego miniaturowego miotacza płomieni.
Zaopatrzenie zostało zapakowane do plecaków tudzież worków. Tam też znalazły się i nasze śpiwory, którym poświecę nieco więcej uwagi. Agnieszka posiadała już w miarę nowoczesny śpiwór lekki i nieprzemakalny, pakowany do specjalnego worka też nieprzemakalnego. Ja też posiadałem to bardzo przydatne wyposażenie, ale trochę starszej generacji. Mój śpiwór przypominał wielką kołdrę z wmontowanym po brzegach zamkiem błyskawicznym. Tak naprawdę to zamek ten błyskawicznie się tylko zacinał. Był, bowiem z metalu i wilgoć wybitnie mu nie służyła. Nie pomagało nawet smarowanie go świeczką. Ponadto cały ten śpiwór chłoną wilgoć jak gąbka. Oczywiście wyposażony był w pokrowiec. A jakże, przepisowo! Niestety z powodu i tak już nadmiernie załadowanego samochodu, nasze śpiwory umieściliśmy na dachu pojazdu z nadzieją, że po drodze nie będzie deszczu. Jak się później okaże, płonne to były nadzieje, przykre w konsekwencji szczególnie dla mnie. Z ciekawszych przyrządów zabraliśmy również kuszę do podwodnego połowu ryb produkcji CCCP, z której to nie strzeliliśmy nigdy do żadnej ryby.
W drogę wybraliśmy się raniutko żeby jak najwcześniej przejechać Warszawę. Prowadził Rysiek, bowiem znał przejazd przez stolicę. Po przejechaniu Warszawy zmieniliśmy się za kółkiem i dalej już ja prowadziłem do krainy Tysiąca Jezior. Około 20km od Wilkas spadł deszcz. Bardzo, bardzo obfity. Co tu wiele gadać lało jak z cebra! Pamiętam jak śmiałem się wtedy z Agnieszki poddając w wątpliwość wodoodporność jej pokrowca na śpiwór. Tak w wesołym nastroju, pomimo padającego deszczu, dojechaliśmy do Wilkas. Tu okazało się, że mój śpiwór jest wewnątrz kompletnie przemoczony i już przed rejsem uznałem wyższość i przydatność wodoodpornego ekwipunku Agnieszki. Musiałem swój suszyć przez kilka dni na bomie a spałem, ku uciesze całej załogi, pod ręcznikiem.
Po wyjściu z samochodu zobaczyliśmy słynną „Skarpę”, czyli knajpę rodem z okresu realnego socjalizmu. Przy tej okazji Rysiek opowiedział nam, że u pewnego pana, mieszkającego za tą knajpą, można było kiedyś kupić wódkę przed słynną godziną 13-stą i w porze nocnej. Ponadto pan ten do dwóch zakupionych u niego flaszek dodawał ogórki kiszone gratis. Ot, proszę przejaw przedsiębiorczości lokalnej! A jakie wyprzedzenie epoki! No, bo kto wtedy słyszał o gratisach!?
Miejscem startu naszego rejsu był ośrodek ZSMP. Jestem przekonany, że wielu młodszych czytelników nie wie, co ten skrót oznaczał. Był to po prostu ośrodek wypoczynkowy Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Po roku 1989 wyprowadzono sztandar PZPR, ale pozostała nazwa ZSMP, a ośrodek jeszcze przez jakiś czas funkcjonował po staremu. Tam właśnie po odnalezieniu bosmana ruszyliśmy po niesamowicie długich i stromych schodach na spotkanie z naszym Orionem! Tu nastąpiła mała komplikacja. My przyjechaliśmy o dzień za wcześnie. Jednak butelka pewnego napoju załatwiła sprawę i mogliśmy pakować swoje bagaże na innego Oriona, który stał sobie wesoło na cumach i czekał na załogę. Sprawdziliśmy stan 89 techniczny jachtu i żagli. To był początek długiej, nudnej, ale jakże potrzebnej nauki, jaką Rysiek przekazał nam na tym rejsie. „Jeżeli czarterujesz sprzęt sprawdzaj, co to jest! Nie wierz, bowiem bosmanom, którzy zawsze uważają, że wszystko jest w najlepszym porządku!”. Tu jednak stan techniczny nie budził zastrzeżeń i poza jedną usterką, która niestety dała o sobie znać dopiero w rejsie, jacht był gotowy do żeglugi. Pozostała jeszcze sprawa zaokrętowania załogi. Całe, bowiem stosy bagażu, które były w samochodzie przenieśliśmy na keję. Gdy popatrzyłem na ten stos po prostu nie wierzyłem, że da się to upakować do malutkiego Oriona. Tu zmysł gospodarski Agnieszki i doświadczenie Ryśka sprawiły cuda. Ja i Marek, co tu dużo ukrywać wymknęliśmy się po cichu i postanowiliśmy sprawdzić czy piwo w Skarpie. Jest rzeczywiście takie dobre jak słyszałem jeszcze przed rejsem. Powiem wam, że przekonałem się na własnej skórze, iż opowieści moich kolegów były prawdą. Piwo było doskonałe i umilało nam czas oczekiwania na moment, gdy Rysiek i Agnieszka skończą nudną pracę ształowania ekwipunku. Po naszym powrocie Agnieszka zbeształa nas przed całym portem, mówiąc:
Tak, to ja tu porządek robię i gotuje a wy, co?! Tylko piwo wam w głowie! Popatrzcie na siebie jak się zataczacie!
Faktycznie były to żarty, bo wypiliśmy po jednym piwku i Agnieszka miała z nas niezły ubaw. Jednak pewna starsza rodzina z sąsiedniego jachtu uznała nas za barbarzyńców, którzy wykorzystują mała dziewczynkę do gotowania i sprzątania sami przepijają kasę. I tak Agnieszka została bohaterem portu a my czarnymi owcami w oczach załóg cumujących jachtów.
Noc spędziliśmy w porcie. Ja i Rysiek wybraliśmy miejsca w „psich kojach” zwanych również „trumnami”. Agnieszka i Marek zajęli koje dziobowe. Tak szczerze mówiąc, to było tam wystarczająco miejsca. Powiedziałbym nawet, że dla chudego Marka i malutkiej Agnieszki miejsca było tam jak na królewskim łożu! Chociaż, jak patrzyłem na tą koję wcześniej to myślałem, że spanie na niej jest absolutnie niemożliwe. Nie wziąłem jednak pod uwagę tego, że ja jestem wielkim i nieszczupłym facetem a oni może bardziej niż ja przypominają normalne ludzkie istoty. Pierwsza noc, pominąwszy basowe moje chrapanie i ryśkowe cieniutkie przypominające pompowanie słynnej „rysiowej poduszeczki”, minęła spokojnie. Rano szybkie śniadanie, podane na klapie od zejściówki, i podnosimy żagle.
Pierwszy etap nie daleki, bo tylko do Giżycka, ale jest to już żeglowanie po Mazurach. W Giżycku spacer po mieście, uzupełnienie troszkę zapasów i wędkarskiego arsenału a potem przez kanał na północ. Pogoda była doskonała! Słońce i delikatny, równy wiatr, wiejący z jednego kierunku. Jednym słowem wspaniałe warunki do żeglowania! W okolicach Kirsajtów zaczęło dmuchać coraz mocniej a nawet pojawiły się chmury, które zaczynały przykrywać słońce. Jednocześnie Rysiek pochmurniał, czując nadchodzące kłopoty. My jednak nie zdawaliśmy sobie sprawy z powagi sytuacji i posmutnieliśmy tyko, dlatego, że z pięknego, plażowego klimatu na jachcie pozostało już tylko wspomnienie. Musieliśmy, bowiem wrzucić na siebie cieplejsze ubrania i jak na początek rejsu sytuacja wyglądała niezbyt zachęcająco. Płynęliśmy jeszcze na pełnych żaglach, ale zdawało mi się wtedy, że lecieliśmy na złamanie karku. Wtedy też zdarzyła się dziwna przygoda. Kotwica wstawiona w uchwyt silnika na rufie jachtu wypadła. Całe szczęście cuma kotwiczna, zgodnie z wyuczonym na kursie zwyczajem, przywiązana była do knagi porządnie wykonanym węzłem żeglarskim. Jacht nasz wlókł, więc kotwicę. My jednak, zafascynowani ostrą żeglugą, nie zauważyliśmy przez dłuższy czas tego i nie odczuliśmy zmniejszenia prędkości, gdyż silny wiatr i postawione żagle pokonywały opór upartego żelastwa. Gdy Rysiek zorientował się w sytuacji postanowił uratować naszą rejsową kasę. Wykorzystując moją fizyczną siłę, niech waląc się czułem się w tym momencie bardzo doceniony, kotwicę z niemałym trudem wyrwałem z wody. Zawsze wiedziałem, że moje walory fizycznej budowy okazują się niezastąpione w trudnych sytuacjach. Na co dzień mam z tego powodu dużo kłopotów choćby wybór koji na jachcie. Rysiek, oceniwszy dalsze szanse nieprzygotowanej i niedoświadczonej załogi, na dalszą żeglugę się nie zdecydował i zaproponował nam przeczekanie tej nawałnicy w bezpiecznym miejscu. Pewnie gdybyśmy byli bardziej doświadczoną załogą, umiejącą w czasie rejsu porządnie się zarefować, nie uciekłby się do tego manewru. Jednak dzięki temu my zobaczyliśmy jak można zabezpieczyć się od złego w razie konieczności. Skierował jacht wprost na wysokie trzciny i na lekko wybranych żaglach, przy jednoczesnym podnoszeniu miecza, z impetem wpakowaliśmy jacht w sieć, jaką tworzyły nadbrzeżne tataraki. Jacht wytracił prędkość i osłaniany od fali, utulony zielonością bezpiecznie czekał na przejście nawałnicy. My oddaliśmy się przyjemności leniuchowania. Agusia i Rysiek ucinali sobie drzemeczkę, Marek trochę chorował, bo kołysało jak diabli, a ja postanowiłem pocętkować. Złowiłem wtedy największą płoć w swoim życiu. Miała około 30 centymetrów długości. Jednak pomimo moich dalszych starań połowy zakończyły się na tej jednej olbrzymiej dla mnie rybie, która chwilowo oczekiwała na swój los w siateczce zawieszonej przy rufie. Los dla niej okazał się jednak łagodny i po tym jak znudziło mi się wpatrywanie w spławik i oczekiwanie na następną sztukę, moja płoć z wesołym pluskiem wróciła do swojego jeziora ciesząc się wolnością. Pogoda się po woli ustabilizowała. Chmury przeganiał wiatr, woda powoli się uspokajała. Słońce zaczęło wyglądać zza odchodzących chmur a nasze miny poweselały. Rysiek, zakończywszy swoją drzemkę, wstał i pogonił nas do dalszej żeglugi. Jednak, gdy wyszliśmy wszyscy na pokład zorientowaliśmy się, że długie czekanie na zmianę warunków spowodowało, iż wiatr wepchnął nas głębiej w trzciny. To utrudniło nam wyjście na szeroką, żeglowną wodę. Tu jednak po raz kolejny Rysiek docenił fakt posiadania w załodze mojego nadmiaru kilogramów. Z niemałym trudem, brodząc po pas w niezbyt ciepłej wodzie, wypchnąłem jacht. W ostatniej chw