Mamry i Śniardwy.
Autor: Tomasz Mazur
Rejs mazurski był dalszym ciągiem naszego szkolenia, każdego dnia Rysiek stawiał przed nami rozwiązywanie coraz to nowych problemów, a my starając się je pokonać, jednocześnie powiększaliśmy swoją żeglarską wiedzę. Z dnia na dzień byliśmy coraz bardziej zgraną załogą, a nasz jacht spisywał się doskonale. Rejs, więc trwał. My jednak powróćmy nad jezioro Dobskie, nadmuchany został tam prymitywny ponton produkcji radzieckiej, który posłużył nam jako łódka wędkarska, ja właśnie wybrałem się na ryb, Agnieszka, coś przygotowywała w kambuzie a Rysiek i Marek zbierali drewno na ognisko. W pewnym momencie do naszego kotwicowiska przypłynęły łabędzie, ja tą sytuację obserwowałem z pontonu a wyglądała ona tak. Łabędzie przypłynęły i stanowczo domagały się poczęstunku Rysiek i Marek coś poszeptali i na chwilę znikli w jachcie, potem coś długo kombinowali a następnie przy krzyku i łopocie ptasich skrzydeł uciekali w las. Gdy wróciłem na brzeg opowiedzieli mi całą przygodę, otóż postanowili oni upolować jednego łabędzia, pomijam tu kwestie etyczne i przyrodnicze po prostu w moich przyjaciół wstąpił pierwotny duch łowiecki a łup sam pchał się do gara, wygrzebali oni zabraną z domu ruską kuszę do polowania na ryby, zaznaczyć warto w tym miejscu, że grot miała ona chyba przeznaczony na niedźwiedzie a pod wodą można by spokojnie zatapiać przy jej pomocy okręty podwodne. To jednak nie zniechęciło naszych myśliwych i już w oczach wyobraźni piekli na obozowisku świeżo upolowane mięso, kusza jednak posiadała jedyną strzałę, aby jej, więc nie zgubić nasi myśliwi uwiązali ją na długim kawałku żeglarskiej nici. Nić ma jednak tą wadę, że rozwinięta łatwo się pląta i trudno zmusić ją do uległości, tu Marka wykształcenie techniczne dało znać o sobie i postanowiono, że niesforna nić zostanie nawinięta na pagaj. Jak postanowiono tak zrobiono, po dość długich przygotowaniach dwaj nasi myśliwi ogarnięci szałem polowanie skradali się upatrzonej zwierzyny, która jedynie z niecierpliwością czekała na należny poczęstunek. Oj komicznie to musiało wyglądać, gdy jeden myśliwy celował z tej ruskiej armaty a drugi stojąc obok i przywiązany do niego nicią żeglarską z pagajem owiniętym zapasami linki starał się by się to wszystko nie splątało. Naciśnięto spust strzała wypadła w kierunku zwierzyny i wtedy stała się katastrofa. Linka nie ześlizgiwała się z pagaja a strzała przytrzymana na bardzo krótkiej linie nie poleciała w stronę zwierzyny, lecz zatoczyła koło nad naszymi myśliwymi i z łoskotem wpadła do wody. Nasi myśliwi zanurkowali głowami w ziemię ze strachu, że własne groty ich mogą upolować i już mieli portki pełne strachu, to jednak było za dużo dla cierpliwych łabędzi. Stary ojciec rodziny rozpostarł skrzydła i ruszył na naszych dzielnych myśliwych, uleciał gdzieś pierwotny instynkt myśliwego, dużo przyjemniejsze wydało się konserwowane mięso z puszki, ale nie było litości pierwotna przyroda w postaci łabędzia goniła naszych myśliwych w las. Wieczorem zjedliśmy puszkę a dla osłody mieliśmy jeszcze kilka okoni, które to zostały upieczone nad ogniskiem jednak ani ich wielkość ani ilość nie dawała prawa do dumy.
Z przygody tej śmiejemy się nie raz a jej miejsce na stałe kojarzyć się będzie z biwakiem na jeziorze Dobskim. Dalej był Sztynort jakże inny od dzisiejszego, stare walące się zabudowania folwarku i dworu, kilka desek dumnie nazywanych portem jachtowym i osławiona Zęza. W tym miejscu doszło do pierwszych buntów załogi, Rysiek, bowiem był i jest zwolennikiem kontemplowania przyrody, czyli pisząc po prostu lubi stać na dziko w lesie, słuchać szumu drzew i śpiewania ptaków. Ja i Marek chcieliśmy czasami zrobić wypad na piwo i pobawić się w doborowym towarzystwie w tawernie, ale to on był wtedy kapitanem i choć niechętnie przed nocą opuściliśmy Sztynort. Swiencajty, Ogonki i w końcu kilku kilometrowe pagajowanie do Węgorzewa. Pagajowanie odbyło się z kilku powodów, pierwszym było to, że silnika nie posiadaliśmy, były to czasy, gdy jeszcze nie wszystkie jachty miały swoje jednostki napędowe, a jak już miały to były to Wietieroki lub Saluty o konstrukcji prostej, lecz tak awaryjnej jak to tylko można sobie wyobrazić. Ponadto wtedy jeszcze dość wyraźny był rozdział pomiędzy żeglarzami a motorowodniakami i dumnie było nie posługiwać się silnikiem. Muszę tu sprostować, że wtedy było to jeszcze możliwe, ponieważ na Mazurach było o wiele więcej miejsca niż obecnie a jednostki były stanowczo mniejsze, dzisiaj mazurskie jachty to prawdziwe pływające pałace wysokość stania okupiona jest jednak wysoką burtą i dlatego użycie pagaja mija się z celem przy nawet niewielkim zafalowaniu i odrobinie wiatru. Nasz Orion jednak wesoło posuwał się do przodu w rytm naszych wioseł, w powietrze szły głośne śpiewy rytmicznych szant, z za kolejnego zakrętu wyłoniła się motorówka, która zaproponowała podanie holu i doprowadzenie do portu. Jednak motorowodniak jak się okazało to też człowiek miły, podaliśmy hol i szybko jechaliśmy do portu.
Zdarzył się jednak pewien wypadek, który zmusił nas do porzucenia holu i ponowne sięgnięcie po pagaje. Otóż Rysiu w celu poprawienia swojej wygody wyniósł na pokład swoją dmuchaną poduszeczkę, pęd wiatru spowodowany przez szybką jazdę za motorówką spowodował, że poduszka ta ku rozpaczy Ryśka znalazła się w Wengorłapie, poprosiliśmy o odczepienie holu, ja z rufy wskoczyłem do wody na ratunek poduszeczce a nasza przyjazna motorówka pomachała nam do strony dziobu i znikła. My znowu pracowaliśmy pagajami, ale jakoś już mniej entuzjastycznie. W takim to nastroju osiągnęliśmy północny kraniec mazurskiego szlaku, a że czasu było jeszcze wiele postanowiliśmy zobaczyć jeszcze Śniardwy, więc na południe, co tchu i co mocy w naszym małym żagielku. W tym to okresie popełniliśmy nasze wielkie wykroczenie w stosunku do przepisów żeglugowych obowiązujących w naszym kraju, w celu nadrobienia czasu płynęliśmy nocą. Wspaniałe jest nocne żeglowanie po Mazurach i całkowicie nie wiem, dlaczego jest ono zabronione przez przepisy, wytłumaczeniem tego jest chyba po prostu bieda i brak środków na właściwe oznakowanie szlaków, wejść i wyjść z kanałów itp. My jednak mieliśmy tą przyjemność zasmakować tej przygody i choć naprawdę nie namawiam do łamania obowiązujących przepisów uważam, że są, co najmniej dziwne. W czasie tej pogoni na południe znowu stanęliśmy w Giżycku i właśnie tu zdarzył się wypadek, który wtedy o mało nie przerwał naszego rejsu a później został opisany w kolejnej zwrotce naszych opowieści. Po pokonaniu kanału na postój wybraliśmy port LOK po prawej stronie, miejsca było tam bardzo dużo, postanowiliśmy postawić maszt, który na czas podróży kanałem był złożony i zabezpieczony na krzyżaku, w czynności tej mieliśmy już wprawę, bo wiele razy w czasie naszego rejsu ją wykonywaliśmy. Zaznaczyć spieszę, że nie było jeszcze wtedy tych sprytnych patentów do kładzenia i stawiania masztów a sama agrafka, która zastępuję szeklę przy zamocowaniu sztagu była dopiero nowością. Czynność ta wyglądała zazwyczaj tak, Agnieszka odkręcała szeklę od sztagownika, ja i Marek podawaliśmy maszt i asekurowali go na boki a sterem i krzyżakiem zajmował się zawsze Rysiek, w porcie ta czynność była ułatwiona, bo jacht stał dobrze zacumowany a kotwica z rufy dopełniała dzieła, postawienie masztu to chwilka, ale w czasie wychodzenia na ląd w celu uzupełnienia zapasów Agusia zawadziła o sztag i maszt postanowił złożyć się sam, cała ta metalowa rura wylądowała mnie na głowie. Na chwilę pociemniało mi w oczach, a ma ręce pojawiła się krew. Oj zaczęło się Rysiek stwierdził, że trzeba do szpitala, Agnieszka rozpoczęła poszukiwanie bandaża a ja już po chwili czułem się całkiem znośnie i wraz z Markiem postawiliśmy z powrotem ten nie sworny maszt. Jak się potem okazało przyczyną tej małej katastrofy był ściągacz, który powoli rozkręcał się pod wpływem drgań jachtu, zawadzony nogą po prostu puścił i maszt poleciał na pokład. To, że nie rozłupało mi czerepu, na co najmniej dwie połowy, zawdzięczam Agnieszce, która chwyciła za linę sztagu i asekurowała upadek masztu, oraz swojej głowie, bowiem mocna jest i odporna nie tylko na wiedzę. Obyło się bez szpitala i lekarzy trochę krwi poleciało w jeziora, a ja z obandażowaną głową płynąłem w stronę Mikołajek. Z przygody tej została pewna zwrotka. Orion to jeziorny statek, maszt się na nim szybko składa. Raz w Giżycku się położył Tomka w łeb przybadał.
Rejs przez Niegocin, przejście przez Kulę, nocleg i ognisko. Mazurskie kanały, które z braku silnika pokonywaliśmy na Burłaka, czyli długa lina podana od dziobu na brzeg, gdzie jeden członek załogi idący wzdłuż kanału robił po prostu za konia pociągowego, nie muszę chyba dodawać, że załoga jednogłośnie mnie przydzieliła tą funkcję. Małe jeziorka pomiędzy kanałami pokonywaliśmy przez chwilowe postawienie masztu i wciągnięciu samego foka, oszczędziło nam to sporo kłopotliwego pagajowania. Przed wejściem do Mikołajek jeszcze jeden nocleg, ale miejsce wybrane szybko wcale nie zachęcało do ogniska a jacht, który stał obok był zwiastunem nowych czasów. Był to Mak 707 jedna z największych jednostek pływających po Mazurach, brudny i zaniedbany, jego załoga zapijaczona a klar pokładowy budził zgrozę. Do swojego pontoniku przypięli oni silnik marki Forel i długo w nocy jazgotali tym wynalazkiem. Bez żalu opuściliśmy to miejsce a rano już widzieliśmy Mikołajki. Żeby dotrzeć do Mikołajek trzeba po drodze pokonać trzy mosty my nie mając innego napędu jak żagle i nasze ręce postanowiliśmy jeszcze raz zdać się na wiatr. Manewr wymyślił Rysiek a miało to wyglądać tak. Agnieszka na dziobie w odpowiednim momencie ma zwolnić sztag, na którym cały czas postawiony będzie fok, ja i Marek w czasie przechodzenia pod mostem mamy uchylić maszt, tak by zmieścić się z wysokością a Rysiek sterując wydawałby komendy do poszczególnych czynności. Po przejściu jednego mostu maszt byłby natychmiast stawiany by ciągle znajdujący się tam fok zapracował i dał nam prędkość do pokonania własnym dryfem kolejnego mostu. Wiatr od rufy dawał szansę na dokonanie tego manewru.
Ruszyliśmy do dzieła, trochę było kłopotów na samym starcie, bo szekla nie chciała zwolnić sztagu, ale potem, było, na co popatrzyć. I patrzyli, z mostów obserwowało nas wielu ludzi, my zaś maszt do góry i fok w akcji. Maszt na dół i zwolnienie foka i tak pod każdym mostem, po zakończeniu tego manewru bili nam brawo a my dumni z siebie i z Ryśka czuliśmy już, że te dwa tygodnie na jachcie to czas nie zmarnowany. Że nasze szkolenie zostało uzupełnione o nowe ważne umiejętności. W samych Mikołajkach nie byliśmy długo, chcieliśmy zobaczyć Śniardwy i dlatego szybko uciekaliśmy z portu, przy wyjściu gdzieś na wysokości Wierzby spotkaliśmy innego Oriona z zagłębia nazywał się Bratek, a na jego pokładzie żeglowała Karolina, tak ta sama dziewczyna o wspaniałych czarnych włosach, która to powiedziała mi o organizowanym kursie żeglarskim. Wiedziałem, że w tym wakacyjnym okresie będzie na jeziorach i chociaż nasze drogi już wtedy podążały w innych kierunkach to jednak chciałem ją spotkać. Czarne włosy i czerwony kostium kąpielowy w czarne kropki, następny raz widzieliśmy się dopiero za 10lat, gdy ja leżałem w szpitalu, w którym ona pracowała, niestety jednak nasze kursy nie zbiegły się nigdy nawet na tak krótką chwilę bym zdążył jej podziękować za pasję jakom mnie zaszczepiła. Bardzo chciałem zobaczyć to największe polskie jezioro głównie z jednego powodu. Dotychczasowa żegluga po Mazurach, jakkolwiek fascynująca, pełna przygód i uroku, podobna była ciągle do naszego pływania na Pogorii. Cały czas widać brzeg, praktycznie zawsze można schronić się przed burzą czy złą pogodą. A mnie się śniła wielka woda, żegluga bez mo&