|
||||||||||||||
---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|---|
|
USA: Wspomnienia z tegorocznego (2011) rejsu na Karaiby Jak prawie co roku - z wyjątkiem różnych “kataklizmów” - popłynęliśmy I w tym roku na wakacje na morzu. Tym razem nie udało mi się przekonać małżonki, że jeden tydzień wystarczy, więc popłynęliśmy na tzw. rejs plecy do pleców, czyli na tym samym statku, w tej samej kabinie, na dwie różne trasy. Nasz statek był nowy, miał dopiero 9 miesięcy od czasu jak zaczął pływać dla linii okrętowej Celebrity. Był identyczny ze statkiem na którym pływaliśmy zeszłego roku. Są to statki budowane w Niemczech. W tym samym czasie polskie stocznie są likwidowane, kiedy w Niemczech produkcja jest pełni. Nie będę tego komentować, nie mniej jest to przykre. Jak pomyślę, że te statki mają wyporność 122,000 ton, czyli jest to 8 razy więcej od Batorego a 20 razy więcej od s/s Polonii na którym w 1932 roku nasza Matka pływała “po słońce Afryki”, to wówczas zdaję sobie sprawę jaki on jest duży. Co prawda są jeszcze znacznie większe statki, ale ta wielkość nam całkiem wystarcza. Wspomnę że są one dostosowane dla ludzi niepełnosprawnych, których spora ilość była na obu rejsach. Różnego rodzaju “balkoniki czy też “pojazdy” elektryczne są wszędzie widoczne. Co mnie zdziwiło że na krytym basenie są specjalne dźwigi, które pozwalają ludziom niepełnosprawnym być spuszczanymi i wyjmowanymi z basenu. Na dodatek jest tam ciepła woda, nie ta codziennie zmieniana woda morska jaka jest w basenach na świeżym powietrzu. Jak wspomniałem odbyliśmy dwa rejsy: pierwszy był na zachodnie wyspy morza Karaibskiego. Byliśmy tam już i wiedzieliśmy że one nie są zbyt interesujące ale nie wiedzieliśmy że w styczniu jest tam pora deszczowa i temperatura nie wiele różniąca się od naszej na Florydzie. Codziennie wieczorem w bardzo ładnym teatrze – zapomina się że jest on na statku, sądząc po jego wielkości i budowie – są występy. Tym razem były dobrej jakości, bo na poprzednim rejsie były bardzo słabe co odpowiednio skomentowaliśmy w naszym “sprawozdaniu z rejsu”, tak że po kolacji spędzaliśmy godzinę w teatrze. Pragnę wspomnieć o naszych obiadach. Siedzieliśmy przy 8 osobowym stole z tym ze dwie osoby nigdy się nie pokazały w czasie całego rejsu. Naszymi towarzyszami byli sami Kanadyjczycy: ksiądz anglikański, jego towarzysz specjalista od asfaltów, pośrednik w handlu nieruchomościami z żoną nauczycielką. Wszyscy byli emerytami, nie mniej dalej czynnymi. Dla mnie najciekawszym był ksiądz od którego wiele się dowiedziałem o kościele anglikańskim o którym niewiele wiedziałem. Rozmowy i dyskusje były ciekawe. Po dniu podróży stanęliśmy na redzie wyspy Grand Cayman, i ze statku dowożono pasażerów małymi statkami na ląd. Byliśmy tam kilkakrotnie ale moja żona miała jeszcze pozostałości przeziębienia jakie przywiozła ze świąt w Southampton, wiec nie popłynęliśmy na ląd. Wyspa ta obecnie jest znana jako chyba jedna z ostatnich gdzie banki, a jest tam ich ponad 500, zachowują tajemnice, kto tam ma i ile pieniędzy. Do niedawna to było zapewnione prawem w szwajcarskich bankach, ale ostatnio Szwajcarzy zgodzili się na podawanie tych informacji amerykańskiej “izbie skarbowej” o ich obywatelach. We wtorek przybiliśmy do meksykańskiej wyspy Cozumel znanej ze swojej działalności handlowej, co było bardzo reklamowane na statku. Moja połowica miała wielką ochotę z tego skorzystać, choć była tam już kilka razy i nie widziała żadnych “okazji”, ale po przeczytaniu gazetki okrętowej w której ostrzegano przed tamtejszymi kieszonkowcami, dała sobie spokój i zamiast tego poszliśmy na kryty basen jaki w takich dniach jest łatwo dostępny. W środę przypłynęliśmy do Puerto Costa Maya który leży w Meksyku. Mówiąc szczerze “nigdzie”. Jest tam wybudowana nowoczesna przystań dla wielkich statków – wówczas by 2 statki – z których wychodzi się bardzo długim molem na ląd, gdzie jest kilka sklepików i to wszystko. Ze względu na długi spacer pozostałem przy statku korzystając z fotela, zaś żona poszła na ląd żeby zobaczyć co tam jest i wróciła z “kwitkiem”. Przypuszczam, że tam zawinęliśmy poniewczasie, ponieważ opłaty lądowania są niskie, a można ten port umieścić w “rozkładzie jazdy”, co pozwala na to, żeby się nim pochwalić. W czwartek wylądowaliśmy na wyspie Roatan, dawnej brytyjskiej kolonii, obecnie należącej do Hondurasu. Tam też było wybudowane nowoczesne molo z krótkim dojściem na ląd gdzie znajdowały się sklepy. Wszystko nowiutkie, ładnie urządzane, to było przyjemne wyjście na ląd. Ceny w sklepach nie atrakcyjne, wiec chyba nie wiele utargowano. Ponieważ jak wspomniałem to była brytyjska kolonia, więc są tam anglikanie i nasz ksiądz odwiedził znaną mu parę: oboje księżostwo: on i ona. Ona Kanadyjka, on miejscowy. W ten sposób dowiedziałem się, że anglikanie mają też kobiety za księży. Piątek był dniem powrotu i prawie cały dzień padał deszcz. Pasażerowie jacy przyjechali po słońce byli rozczarowani. Było tylko kilka popołudni ze słońcem, bez upałów, a reszta to pochmurne dni. W sobotę wróciliśmy do Miami. Musieliśmy zejść ze statku, mimo że płynęliśmy dalej i po inspekcji inspektora imigracyjnego wróciliśmy na statek. Takich jak my było sporo, tak że był dla nas zrobiony specjalny lunch, podczas gdy nowi pasażerowie musieli pójść do kafeterii i czekać aż ich kabiny będą dla nich gotowe. Po powrocie skontaktowałem się z moją znajomą inspektor imigracyjną, która się zdziwiła, że musieliśmy ze statku schodzić, co nie jest - jak mi powiedziała - wymagane przez prawo, ale to jest możliwe jeśli tamtejszy urząd tego wymaga. Tym razem zostaliśmy zaproszeni do stołu, który zarezerwowała dla siebie i przyjaciół koleżanka żony; była to grupa w której ich przyjacielem był emerytowany bankowiec z żoną. Okazało się że on był w trakcie czytania książki “Poland” I doskonale pamiętał dzień wybuchu wojny – okazał się starszy 10 miesięcy ode mnie – i zaczął mnie się wypytywać o moje wspomnienia. Akurat miałem z sobą książkę mojej córki o moim dzieciństwie, którą mu ofiarowałem. Kierownikiem naszej sali restauracyjnej okazał się młody, bardzo elegancki wrocławianin, potomek lwowiaków obecnie zamieszkały w Południowej Afryce. Z kolei głównym kucharzem był gdańszczanin, tak że mieliśmy dodatkowe przywileje. W moim komputerze miałem filmy: „Katyń” i „Ile waży słoń trojański”, więc zrobiłem ich kopie i razem z książką córki mu ofiarowałem. Niedzielę spędziliśmy w drodze do Puerto Rico. Ponieważ to była nasza rocznica ślubu, więc zaprosiłem małżonkę do bardzo eleganckiej włoskiej restauracji jaka się znajdowała na statku. Restauracje te – jest ich kilka na statku – są drogie, ale menu jak i obsługa są na wysokim poziomie. Co nas zdziwiło, nie byli tam żadnego Włocha, a jej kierownikiem był Turek jak i część jego personelu. Naszym kelnerem była bardzo ładna Peruwianka a jej pomocnicą Chorwatka. Do San Juan dopłynęliśmy w poniedziałek o drugiej po południo. Jak zwykle linia okrętowa urządzała wycieczki po okolicach portów w jakich się zatrzymujemy. Jak się przekonaliśmy ceny wycieczek są kilkakrotnie wyższe niż te, za jakie można odbyć korzystając z miejscowych pośredników. Wówczas bierze się na siebie odpowiedzialność żeby wrócić na statek nim odpłynie. Tym razem chcieliśmy wyjść tylko na miasto dokąd było blisko. Jednak po wyjściu zaczęli nas namawiać lokalni “przedsiębiorcy” i w ten sposób za jedną czwartą okrętowej ceny pojechaliśmy po mieście. W powrotnej drodze żona chciała zrobić zakupy i wysiadła w mieście, ale okazało się że sklepy w okolicy były tylko przeznaczone dla turystów kupujących pamiątki, tak że znowu wróciła “z kwitkiem. We wtorek rano wylądowaliśmy w St. Martin gdzie już byliśmy w zeszłym roku. Jest to wyspa częściowo holenderska, częściowo francuska. Statek zatrzymał się w tej pierwszej i droga na ląd okazała się dość długa, więc żona poszła sama, a ja wróciłem na statek żeby skorzystać znowu z krytego basenu. Tam poznałem kilka ciekawych osób, które - podobnie jak ja - wolały basen niż spacer po wyspie. Była to np. para Szkotów, którzy odwiedziwszy córkę, obecnie przeniosła się na Florydę , postanowili popłynąć w rejs. Nie mogłem się nadziwić, że córka “załatwiła” im tę podróż za poczwórną cenę, jaką myśmy zapłacili (z tym, że my mieliśmy kabinę z balkonem, a oni nie). Smutne jak to ludzie ich wykorzystali korzystając z ich nieświadomości. W środę dopłynęliśmy do St. Kits na której nigdy jeszcze nie byliśmy. Po krótkim spacerze znaleźli się w “miasteczku”, które składa się z kilku ulic, ładnie utrzymanych domów i masy sklepów. Na wyspie tej jest więcej malutkich małpek jak mieszkańców, które są udostępniane turystom, oczywiście za opłatą, do zrobienia zdjęć. Na głównej ulicy gdzie jest sporo ławek produkowała się grupa małych Murzynków, ubranych bardzo ubogo za Indian, którzy tańczyli w takt bębnów afrykańskiej dżungli. Raczej smutna metoda zbierania datków. Żeby zwiedzić wyspę skorzystaliśmy z usług pani, która zorganizowała nam wycieczkę, też za frakcje ceny okrętowej. Okazało się że była ona wykształcona w Anglii, znała doskonale historię i ciekawostki wyspy, tak że się wiele o niej dowiedzieliśmy. Pierwszym przystankiem był dom miejscowego milionera, z widokiem na port i nasz statek, cały ogród dosłownie “wypieszczony”. Po wyjściu do mikrobusu, okazało się że on “zginął”. Minęło sporo czasu nim przyjechał następny którym kontynuowaliśmy zwiedzanie. Wyspa ta do niedawna była kolonią brytyjską otrzymała niepodległość i należy do wspólnoty brytyjskiej. Dawniej utrzymywała się z produkcji cukru z trzciny cukrowej. Obecnie ta produkcja stała się nieopłacalna, tak że jednym z głównych dochodów jest turystyka, ale tylko zimą, bo w lecie jest zbyt gorąco. Następne dwa dni wracaliśmy bez zatrzymywania się, mimo że było na to sporo czasu i sporo ciekawych wysp. Linia okrętowa w ten sposób oszczędzała. Mówiąc szczerze zamawiając rejs nie sprawdziłem “rozkładów jazdy” i chyba zrobiliśmy błąd, że nie popłynęliśmy jak poprzednio norweską linią, która miała podobne ceny i lepsze rozkłady. Mądry Polak po szkodzie. Copyright, tekst i zdjęcia: Stanisław Szybalski, Punta Gorda Isles, Floryda, USA, 3 lutego 2011 r.
|
|