Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

 

nadesłane przez:

 

 

Dwie białe race.

Nogi unoszą się powoli, ciało zsuwa się w kierunku poduszki i lekko na prawo. Uderzenie i natychmiast nogi lecą w dół, ciało za nimi. I potem znowu. Uwielbiam taką huśtawkę.

Już w dzieciństwie bardzo lubiłem się huśtać w takich łódkach w wesołym miasteczku, można je było rozpędzić tak, że ich wychylenia dochodziły do wysokości osi (około 3 metry), na której się obracały. W wieku dziesięciu - jedenastu lat byłem ministrantem i z kolegami rówieśnikami dostawaliśmy klucz do wynajmowanego dla młodzieży katolickiej, nieużywanego koscioła ewangelickiego, w którym mieliśmy przygotować wszystko do mszy. A potem na dziesięć minut przed dziesiątą. rozkołysać dzwony. Zawsze wybierałem największy, trudno go było poruszyć, ale w zamian podczas hamowania dawał cudowne wysokie loty o długim okresie podnoszenia i opadania.

Teraz nie muszę się wysilać, kołysanie zapewnia mi ocean, płyniemy Zatoką Biskajską., a rozkołysana wielodniowym wiatrem woda ma cudowną wielką długą falę. Jest czwórka i prawie każda fala niesie na sobie grzywkę spienionej wody. To jest niesamowita frajda tak sobie leżeć w koi i się kołysać. Czyżbym ja był niedokołysany w kołysce?

Za chwilę wejdzie Jurek i zapali światło w mojej koi nad głową - obudzi mnie, bo przyszedł czas na moją wachtę. Moją i Olgierda. Mieliśmy szczęście, jesteśmy trzecią wachtą - ,,psią" jak niektórzy mówią - od północy do ósmej. My wiedzieliśmy, że to najlepsza pora na dyżur. To my byliśmy ,,skazani" na oglądanie wszystkich świtów.

Świt to najpiękniejszy moment dnia - noc się kończy, a światło zwycięża, zapowiada zawsze dobry dzień, niezależnie od pogody. ,,Kiedy ranne wstają zorze, Tobie ziemia, Tobie morze..." Ja od dzieciństwa przywykłem do wczesnego wstawania i podziwiania przyrody zanim przybędzie wszechobecny Wielki Hałas.

Jest jeszcze jedna rzecz cudowna - wachtę tę mam z Olgierdem. Wspaniały kompan, niebywale wrażliwy erudyta, z zawodu lekarz - chirurg, lecz w środku poeta. Z nim nie można się nudzić. Gdybym był kobietą. kochałbym się w nim bez opamiętania. Ostatnio zostaliśmy ukarani wpisem do dziennika pokładowego; Za tańce! O ś wicie! Na pokładzie! Co prawda, to prawda, tylko nam było wtedy wesoło.

Cokolwiek to by nie było, każdy moze to robić inaczej. I tak na przykład wachta. Jedni drzemią, jeden w sterówce, drugi na sterze. Inni czytają, śpiewają, słuchają muzyki lub patrzą smętnie na bezkres oceanu. A my z Olgierdem nie mieliśmy takich możliwości nawet w połowie, bo to noc i wszyscy śpią, bo to noc i właściwie to nic nie widać. Pomysłem na to były niekończące się dyskusje. Temat byl dowolny i niezależnie od przekonań zawsze się spieraliśmy, wytaczając ciągle nowe argumenty na obronę postawionej tezy lub obronę przeciwstawnej opcji. Budząc się już wymyślałem temat na dzisiejszą noc.

Jurek przeleciał przez messę, odezwaliśmy się, więc nie zapalał nam ś wiatła. Jest lato i jest właściwie ciepło, choć ocean atlantycki na tej szerokości nie pieści tak bardzo. Jest dość silny wiatr i trzeba się trochę ubrać. Wychodzimy z Olgierdem na pokład w ciemność. Chwila i oczy się przyzwyczajają.. Ocean nie jest jak smoła, zawsze jest w nim trochę rozproszonego światła - widać grzywy fal. Nieco rozświetlają otoczenie również nasze światła pozycyjne.

Wymieniam Andrzeja za sterem

,,Amor uważaj, trzeba kontrować sterem uderzenia fal".

Jurek też informuje Olgierda o aktualnej sytuacji i wpisuje swoje uwagi do dziennika pokładowego. Za chwilę pozostajemy sami na pokładzie. Olgierd analizuje jeszcze dane o kursie i pozycję na mapie. Ja poluźniam nieco szoty bezanu i umocowuję je tak, aby jacht sam powracał do swego kursu wobec wiatru. Teraz nie muszę trzymać steru, bo robi to za mnie wiatr.

Ol gierd pyta ,,Jaki masz kurs ?" , ,,78"- odpowiadam, ,,Tak trzymać", ,,Trzyma się".

Obchodzimy jacht dookoła, sprawdzamy czy wszystko w porządku. Nasz jacht płynie wolno i bardzo statecznie, jest przeciążony i mocno zanurzony. Odległość naszego pokładu od poziomu wody wynosi zaledwie 40 centymetrów. Kiedy jest duża fala to jacht najczęściej wygląda jak ż aglowa łódź podwodna. Na szczęście rufa jest zwykle względnie sucha. Olgierd przysiada wreszcie w kokpicie.

,,No, jaki bierzemy dziś temat ?"

,,Prawie dokładnie rok temu odwiedziłem Cię podczas Twojego dyżuru w Stacji Pogotowia Ratunkowego. Powiedziałeś wtedy, że w letnią niedzielę mało się dzieje i będziemy mogli sobie pogadać. Niewiele po południu jakaś kobieta, pewnie matka, przyprowadziła chłopca, któremu w pośladek weszła wielka drzazga z niefortunnie pokonywanego płotu. Chłopak płakał. Ty zamiast go pocieszyć i uspokoić zacząłeś go łajać okropnie głośno. Wykrzykiwałeś, że on Ci przeszkadza, że masz ważniejsze sprawy, choćby innych pacjentów. Złapaleś go za ubranie, właściwie wrzuciłeś na stół, odsłoniłeś jego bialy tyłek. Rana nie krwawiła. Kazałeś mi go mocno przytrzymać za ręce i nogę, przeciąłeś mu skalpelem skórę wzdłuż wbitego drewna, wyciągnąłeś drzazgę, oczysciłeś brutalnie ranę, zdezynfekowałeś, zaszyłeś i zakleiłeś opatrunkiem. Może nie trwało to długo, ale przez cały ten czas wrzeszczałeś na niego. Chłopak nie wyrywał się, nie płakał, był odrętwiały, okropnie zastraszony i przerażony. Jestem przekonany, że długo będzie się obawiał jakiegokolwiek lekarza i to mu na dobre nie wyjdzie. Czy lekarz ma prawo tak postępować ?"

,,A jak ma postępować ? Ma przecież najszybciej i najlepiej zrobić zabieg i zabezpieczyć. Pomyśl ile czasu by zajęło: przekonywanie chłopca, przygotowanie znieczulenia, odczekanie, aż to znieczulenie zadziała, przedtem jeszcze wypytywanie tej matki, na co jest chłopak uczulony i co mogę podawać. W tym czasie minąłby szok urazowy i zaczęłoby się krwawienie... To po prostu nie tylko strata czasu, ale wręcz błąd w sztuce medycznej. To jak nazywałes straszenie czy przerażanie wyzwala adrenalinę, która obkurcza naczynia krwionośne, i dodatkowo znieczula miejscowo, jak i cały organizm. Jak pamiętasz, chłopak nie wyrywał się, nie krzyczał i nie przeszkadzał. To bardzo ułatwiło mi pracę i jestem prawie przekonany, że autorytet mój jako lekarza na tym zyskał... Doktór krzyczał, bo miał rację, był zły, ale wszystko zrobił dobrze, czyli jest godny zaufania."

,,Olgierd, Ty zawsze na swoim postawisz. Ciesz się jednak, ze to byłem ja, a nie jakiś dziennikarz, który by Cię obsmarował w jakimś brukowcu.

,,Widzisz, bo to też jest ważne - musisz swoich kolegów, przyjaciół, rozmowców i gości jednak jakoś dobierać".

,,No dobrze, rozgrzaliśmy się, ale to był wstęp - natomiast temat dzisiejszy to odpowiedzialność za słowa - powiedziane lub niepowiedziane - czyli: czy lekarz może nie mówić choremu o jego poważnej chorobie?"

Usiedliśmy w kokpicie naprzeciw siebie, wyciągnęliśmy nogi na ł awkach. W ten sposób było nam wygodnie i jednocześnie obaj mogliśmy kontrolować wskazania busoli i przypatrywać się morzu.

„ Olgierd popatrz, tarn na prawo do tyłu, tarn co pewien czas pojawia się jakieś czerwone światełko, czyżby jakiś statek nas gonił ?".

Słabo widać. Olgierd wziął lornetkę i długą chwilę wpatrywał się w przestrzeń za wantami bezanu.

,,Wygląda to rzeczywiście jak światło lewej burty jakiegoś statku".

Dziwne, bo płyniemy takim kursem, że przez ostatnie cztery czy pięć dni nie było żadnego na horyzoncie.

,,Niełatwo ocenić odległość bo fala jest wysoka i widzę to czerwone światło tylko co pewien czas. Powinno być jeszcze białe światło topowe, ale mimo, że mrok jest całkowity, to go nie mogę dostrzec".

"Jeśli my go widzimy słabo to on pewnie naszych światełek nigdy nie zobaczy, tym bardziej, że płyniemy do niego rufą i świecimy tylko topowym na maszcie i rufowym tuż przy wodzie. To może być dobre w porcie, ale nie na oceanie".

,,To oświetlimy reflektorem żagle",

,,Tak, ale wtedy my nie będziemy jego widzieć"

Olgierd włączył lampę i skierował ją na grotżagiel. Nie był to silny reflektor, ale rozjaśniło się dookoła, chyba już teraz byliśmy dobrze widoczną jasną plamą w otoczeniu czarnego oceanu. Wpatrujemy się teraz ciągle w tą otchłań i szukamy czerwonego punktu. Olgierd ma niby łatwiej, bo z lornetką i nie przeszkadza mu oświetlony żagiel, ale ma poważne problemy z utrzymywaniem kierunku obserwacji, bo przecież wszystko dookoła tańczy na fali.

Przeszła nam ochota na jakiekolwiek dyskusje, jesteśmy napięci, cały czas szukamy tego światła i zdawkowe uwagi są tylko na ten temat. Wydaje mi się, że światło jest coraz bliżej i ciągle w bardzo podobnej wobec nas pozycji. Wynika z tego, że ten obiekt stale się do nas zbliża. Olgierd to potwierdza, mówi, że widzi teraz już lampę, a nie tylko punkt.

,,Chyba chce, obejrzeć nas dokładnie, tak jak to bywało na Ś ródziemnym"

,,Ale to były ,,pasażery" i w dzień. A to nie jest pasażer, bo by miał światła na pokładzie. To jest chyba jakiś tankowiec, na którym jest tylko kilka osób załogi i wszyscy śpią”.

I wreszcie go zobaczyliśmy, nieco ciemniejszy od otoczenia kadłub statku zwrócony do nas lewą burtą ale widać było, że nasze kursy są zbieżne.

,,Olgierd uciekajmy!"

,,Jak myślisz, dokąd, jeśli wyostrzymy, to stracimy szybkość i pójdziemy kursem bardzo do niego zbliżonym i tak samo niebezpiecznym. Jeśli zrobimy zwrot przez rufę, to co będzie, jeśli on w ostatniej chwili zechce przejść za naszą rufą. Odpadając tracimy jakiekolwiek szanse"

,,Strzelaj rakiety"

Olgierd dal nura do sterówki i już ładował rakietnicę. Za chwilę na niebie zapaliła się gwiazda na spadochroniku, oświetliła wszystko. Kadłub statku, czarny jak widmo teraz, był bardzo dobre widoczny, przerażająco majestatyczny i bliski..

,,Olgierd, budzimy Bolka i ich wszystkich"

„A po co, żeby się pomodlili, czy może zesrali się ze strachu - nic nam nie pomogą - jak przeżyjemy to dobrze, a jeśli nas staranuje to oni zginą momentalnie, tylko my, jeśli nie poszatkuje nas śruba, będziemy umierać powoli - może dwie lub trzy godziny".

Nic nie wskazywało, że statek wykonuje jakiś manewr - szedł rozbijając białą pianę dziobem.

,,Kumie strzelaj jeszcze. Wal w niego prosto"

Niepotrzebnie krzyczałem, Olgierd już ładował.. Raca poleciała nisko, rozpięła spadochron, z wiatrem poleciała w statek i tam się gdzieś rozbiła, może nawet o szyby sterowni.

Nic więcej nie mogliśmy zrobić. Ciemność po rakiecie powróciła i przez chwilę nic nie było widać. Kiedy receptory naszych oczu zaczęły działać, w świetle odbitym od naszego żagla zobaczyliśmy wielki jak wielopiętrowy budynek dziób statku - ale woda już nie pieniła się przed nim. Przeszliśmy przed nim w odległości może 30, może 50 metrów. Nie zapamiętałem nazwy statku — chyba było to sześć liter, ANDREA albo ANDORA albo jakoś tak. Zresztą. czy to ma jakieś znaczenie ?

Usiedliśmy w kokpicie naprzeciw siebie. Jacht płynął grzecznie swoim kursem jakby nic się nie stało. Zupełnie nie wiedziałem, co powiedzieć, co zrobić? Byłem jakby bez mięśni i bez myśli - otępiały. I czegoś mi było brak.. Olgierd wstał i poszedł do zejściówki, już po jego ruchu wiedziałem, że pomyślał tak samo. Po chwili wrócił do kokpitu a w ręku miał dwie szklaneczki i butelkę.

,,Należy się nam".

To była tzw. Sztormówka - 70%-owa pieprzówka – 0,7 litra. Była przeznaczona na specjalne okazje. Byliśmy przekonani, że taka nadeszła. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale rozmowa nam się nie dłużyła. Przyszedł świt, wstał kolejny piękny szary dzień, i byłoby pięknie gdyby głodny Bolek nie zaczął wrzeszczeć:

,,Gdzie jest kuk! Dlaczego nie ma śniadania! Dlaczego pierwsza wachta śpi! Co tu się dzieje do cholery?”

 

PS 1. Bolek to Boleslaw Kowalski nasz Kapitan

PS 2. Nikt nam w tę historię nie uwierzył - powiedzieli, że to wykrętne uzasadnianie naszego pijaństwa.

PS 3. Nic się nam nie stało i nie wpisano nam nagany, straciliśmy jednak patent na ustawienie bezanu.

PS 4. W dzienniku jachtowym pozostał tylko wpis ,,Dwie białe race na prawą burtę”

 

Henryk Jakubowski

W listopadzie 2009 roku mija pół wieku od wyruszenia polskiego jachtu DAR OPOLA na żeglarsko – zoologiczną wyprawę na Morze Czerwone. Trwała ona 9 miesięcy, zebrała dla Uniwersytetu Warszawskiego zapasy okazów morskiej fauny tropikalnej potrzebnych studentom zoologii na ćwiczeniach. Kierownik Instytutu Zoologii UW, prof. Zdzisław Raabe był główną osobą dzięki której wyprawa doszła do skutku. Jej zakończenie nastąpiło dnia 14-go sierpnia 1960 w Gdyni.

Kapitan Bolesław Kowalski opisał jej przebieg w, wydanej dwukrotnie przez Wydawnictwo Morskie, książce pod tytułem „Wyprawa Koral”. Z okazji okrągłej rocznicy załoga jachtu przetrząsnęła swoje szuflady i archiwa. Tak wyszło na jaw nieznane dotychczas opowiadanie najmłodszego uczestnika wyprawy – zoologa Henryka Jakubowskiego zwanego na pokładzie „Amorkiem”. Opowiadanie to, dotyczące zapomnianego epizodu drogi powrotnej przez Atlantyk, mamy właśnie okazję i zaszczyt opublikować po raz pierwszy na łamach www.pogoria.org

Dalszymi członkami załogi Daru Opola w tym rejsie byli:

- Jerzy Kowalkowski czyli „Żożo” pierwszy oficer

- Olgierd Baniewicz czyli „Kum” lekarz i bosman

- Jerzy Nowicki czyli „Nowiki” zoolog

Ci trzej wymienieni powyżej piją już wspólnie piwo u Abrahama wraz z Profesorem...

Pięćdziesiątą rocznicę przeżywają i wspominają, poza Kapitanem i Autorem:

- Tomasz Umiński kierownik naukowy wyprawy zoolog

- Andrzej Lisiecki czyli „Stary Człowiek i Morze” zoolog

- Jerzy Knabe czyli „Spyros” mechanik i płetwonurek