Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

 

 

 

Katedra Socjologii

Zapachy i „zapachy” Nepalu

Jerzy Jaroszyński

Gdy rodzisz się w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, wychowujesz i mieszkasz w niewielkim miasteczku w pamięci pozostaje szczególny zapach.

Mieszanka skwaru i kurzu w powietrzu, które w starej kamienicy otaczającej podwórko jakby uśpione pozostaje w zupełnym bezruchu. W tamtej chwili zdawało się, że to jedyny możliwy scenariusz życia, jedyny obowiązujący model na otaczającą rzeczywistość. To tak jak z dzieckiem, które zakrywa twarz w przekonaniu, że skoro niczego nie widzi to tym samym pozostaje niewidzialne.

 

Droga do szkoły przez stary park o nie mającej wówczas większego znaczenia nazwie „Park Wiosny Ludów” była jedyną ucieczką i dającą się wyraźnie odczuć zmianą w nozdrzach od skwaru miasta. Kilka lat potem, po wielu przebytych kilometrach tą sama trasą nazwa parku na mocno już zdezelowanej tablicy stała się intrygująca. Z dumą można się było dowiedzieć w miejscowej Bibliotece Publicznej górując tym samym nad rówieśnikami wiedzą że to seria zrywów rewolucyjnych i narodowych, jakie miały miejsce w Europie w latach 1848 - 1849. Choć w tej małomiasteczkowej społeczności właściwie nie miało to dla nikogo większego znaczenia.

Na niewiele się również zdały wyjazdy nad morze w odbieraniu zapachów świata i odnoszeniu ich do tego, co już poznane. Wprawdzie powietrze wdychane prosto z morza różniło się znacznie ale piętnastotysięczne miasteczko nadmorskie niewiele odbiegało klimatem i zapachem od innych miast podobnej wielkości a pozbawionych wówczas jeszcze smogów spalin dzisiejszej ery komunikacji.

Jednak jak się można było tego spodziewać, choć wówczas nie było to takie oczywiste, życie z reguły pisze scenariusze, które pozwalają na poznanie większej ilości punktów odniesienia.

Kiedy z tego niemal hermetycznego, w pół śpiącego środowiska ląduje się nagle w najbardziej uprzemysłowionym regionie kraju wszystko jawi się jak nowe, obce i zupełnie nieznane. Wprowadza niepokój fakt, że nie można precyzyjnie określić co jest dobre a co złe w tym nowym świecie który nas powitał, powitał raczej chłodno. A chłód ów spowodowany jest, jak się w niedługim czasie można przekonać, gonitwą za pieniądzem która nieco przyćmiła zażyłe stosunki międzyludzkie. Tutaj każdy bardziej niż gdzie indziej dba o siebie i jego troska oraz postrzeganie społeczeństwa jest mocno ukierunkowana na siebie samego.

 

Wielokulturowość jaką można spotkać w regionach o takiej specyfice jest wręcz nieograniczona. Z całego kraju napływają coraz nowi migranci w pogoni „za chlebem”. Wnoszą ze sobą bagaż zwyczajów i obyczajów w jakich wyrastali i jakimi są przesiąknięci. Wnoszą również ze sobą masę zwyczajnych nawyków, którymi starają się zarazić współlokatorów w setkach hoteli robotniczych. Z tego wszystkiego powstaje po latach zlepek kultur, który jawi się jako zupełnie nowe środowisko przyprawione na dodatek szczyptą kultury miejscowej.

Sam przemysł daje olbrzymią porcję nowych wrażeń zapachowych. Koksownie, huty, elektrownie, kopalnie… Nikt oczywiście wówczas nie wie co to elektrofiltry czy jakakolwiek ochrona środowiska więc na pocieszenie duszącego niejednokrotnie smogu pozostaje sobie powiedzieć, że tu przynajmniej człowiek widzi czym oddycha.

Tak więc rozległe zanieczyszczenia dostarczają wielu nowych wrażeń ale jednocześnie budzą przerażenie. Człowiek zadaje sobie pytanie dokąd to wszystko prowadzi i czy czasem nie osiągniemy etapu dosłownej samozagłady w tym zabijaniu się na raty.

Tymczasem należałoby złożyć pokłon do ludzi, którzy w porę dostrzegli zagrożenie i włączyli czerwony alarm. Pokłon powinien być głęboki ponieważ dostrzegli to bardzo szybko. Miło patrzeć jak z najbardziej zanieczyszczonego regionu spada się na coraz odleglejsze pozycje. Widać wyraźną różnicę w wodzie, która stanowi naturalne zasoby ale przede wszystkim w powietrzu. Jeszcze niedawno duszące, powodujące największą umieralność noworodków poprzez zawartość metali ciężkich w łonie matek, krystalizuje się w prawie zauważalnym tempie. To nastraja bardzo optymistycznie i daje wiarę w mądrość człowieka.

 

Nie znika jedynie zapach komercyjnego ciągle społeczeństwa. Zawiewa chłodem w kontaktach międzyludzkich choć na nieco wyższym poziomie intelektualnym niż kilkadziesiąt lat temu. Doskwiera mocno brak zapachu kultury. Aspiracje kulturalne bardzo dużego miasta zaspokaja jedno kino i właściwie nieżyjący teatr, który ledwo zipie z podnajmowania sali na imprezy z zewnątrz. Za to nieźle zaspokaja społeczność lokalną ponad 250 ogródków piwnych.

Włączeni w pracę i troskę o byt rodziny zapominamy o tym z czasem. W zapominaniu tym pomaga pewna stabilizacja w kręgu naszych najbliższych znajomych. Nawiązujemy przyjaźnie z ludźmi o podobnych jak my zainteresowaniach, podobnym poziomie intelektualnym oraz wykształceniu czy wykonywanej pracy zawodowej.

Jednak naturalna potrzeba poznawania nie daje spokoju. Człowiek ma wrodzoną naturę odkrywcy więc naturalnie nie może się oprzeć pokusie aby poczuć jak pachnie reszta świata. Do myślenia najbardziej daje nam nasza własna kuchnia.

Goździki, cynamon, kakao, imbir, wanilia, kawa. Zadajemy sobie wówczas pytanie jak pachnie np. kawa gdy jeszcze rośnie, jaką przyjmuje formę, czy cały kraj w którym rośnie również nią pachnie? Można oczywiście sięgnąć do literatury, otworzyć jakiś album podróżnika i wszystko staje się jasne. Zobaczymy piękne fotografie, bogaty opis i zapewne jeszcze wiele przekazów czysto naukowych. Do szczęścia zabraknie nam jednak tego, co najbardziej zmysłowe - zapachu. Wtedy, o ile mamy w sobie oczywiście dość determinacji, wsiadamy po prostu w tanie linie lotnicze, zabieramy mały bagaż podręczny i lecimy zbadać to osobiście. Tego osobistego doznania nie da się w żaden sposób ani niczym zastąpić. Żadne choćby najbardziej barwne i poparte próbkami zapachowymi opowiadanie nie odda istoty klimatu. To jak seks - trzeba go poczuć aby wiedzieć o czym ktoś mówi lub co przedstawia akt. Aby zapach pozostał nieskażony i niezakłamany warto się wybrać w góry. Nasze polskie Tatry dostarczają bardzo dobrych warunków na takie czyste spotkanie z zapachami. Kiedyś z grani przełęczy Zawrat parka turystów zeszła kilkadziesiąt metrów na słowacką stronę aby w zaciszu wielkiego głazu napić się herbaty. Po nalaniu herbaty do kubków wyjęli cytrynę aby ją wkroić do herbaty. Inna grupa pozostająca na grani poczuła nagle niesioną wiatrem tak niesamowicie silną woń cytryny jakby ją im ktoś wyciskał prosto w nos. Wrażenie było niesamowite z dwóch powodów: dzieliło ich od cytryny dobre 50m oraz fakt, że ten zapach nie był niemal niczym zakłócony. W takich warunkach te wrażenia nabierają zupełnie innego wymiaru.

 

Jeśli ktoś już raz tego doznaje właściwie niemożliwe jest aby jego ciekawość została zaspokojona. Wręcz przeciwnie, budzi się coraz więcej pytań na które odpowiedź możemy dostać tylko osobiście i tylko u źródła. Więc wsiadamy do samolotu czy pociągu po raz kolejny i kolejny.

Lukla to niewielka osada w Himalajach i najwyżej położone lotnisko cywilne na świecie. Znajduje się na wysokości 3.450 metrów nad poziomem morza. Stąd zaczynają się wędrówki niemal wszystkich traperów po stronie Nepalu. Docierają tam jedynie małe, kilkunastoosobowe samolociki, które pamiętają pewnie jeszcze wojnę w Korei. Na start czy lądowanie ten trzęsący się relikt przeszłości potrzebuje ok. 500 metrów pasa startowego. Jako że warunków na wybudowanie 500-600 metrowego pasa po prostu nie znaleziono więc na lądowanie i start musi wystarczyć 260 metrów. Aby się zmieścić na tak krótkim pasie został zbudowany pod kątem nachylenia ok. 20 stopni. Jak nie trudno się domyśleć lądowanie następuje „pod górę” a start „z góry”. Niewielki problem stanowi fakt, że początek pasa przy

lądowaniu zaczyna się około 1.500 metrowym urwiskiem. Trzeba trafić w samą krawędź owego urwiska bo tam zaczyna się pas, a pas jest krótki. Na drugim końcu pasa nie ma pola trawiastego jak to zazwyczaj bywa na innych lotniskach. Pas kończy się skalną ścianą. Po wielu wypadkach w których samoloty najzwyczajniej nie potrafiły wytracić prędkości i rozbijały się ktoś mądry wpadł na genialny pomysł. Na końcu pasa dobudowano z jego prawej strony parking. Teraz zupełnie bezpiecznie samolot który przy końcu lądowiska ma jeszcze prędkość ok. 100 km/ h robi sobie ostry skręt w prawo, kręci dwa „bączki” i wytraca prędkość. Jakie to proste i genialne.

Start jest również ciekawy. Sami pasażerowie spychają samolot którym mają lecieć do samej skalnej ściany po czym usadawiają się w nim wygodnie. Pilot zaciąga hamulce i wprowadza maszynę na niemal pełne obroty. Kiedy już się wydaje, że samolot za chwilę się rozpadnie, ponieważ cały się trzęsie jak stara ciężarówka pędząca po budowie pilot zwalnia hamulce i następuje start żywcem jak z lotniskowca. Po pokonaniu pasa startowego którego oczywiście jest za mało na normalny start trzydziestoletnie cudo azjatyckiej techniki opada łagodnie z końca pasa w rozległą dolinę gdzie już bezpiecznie niesie do celu. No, powiedzmy bezpiecznie.

 

Lot do Lukli to przede wszystkim walka ze zmianą ciśnienia. Przeskok z poziomu niemal zera na 3.450 metrów to nie do zniesienia bez konsekwencji dla żadnego człowieka. Koszmarny ból głowy daje się dotkliwie we znaki, pozatykane uszy, łzawiące oczy no i oczywiście najgorsze - duszności. Brak powietrza to paskudne uczucie, jakby jakaś niewidzialna ręka przyciskała poduszkę do twarzy. Warto wiedzieć, że gdyby lądowanie nastąpiło na wysokości 6000 metrów to po pięciu minutach stracilibyśmy przytomność a po pół godziny nastąpiłby zgon. Lądowanie na wysokości 8000 metrów kończy się zgonem po trzech minutach. Na szczęście to w miarę bezpieczna wysokość i po dwóch dniach aklimatyzacji nastaje normalne samopoczucie. Nie mijają jedynie duszności. Do braku tlenu przyzwyczaić się nie da. Na wysokości 6000 metrów jest go zaledwie 35% w stosunku do tego z poziomu zera a ciśnienie spada do 440 hektopascali.

Lądowanie w Lukli to przygoda ekstremalna ale wrażenia po wyjściu z samolotu to już zupełnie co innego. Po pierwszym kroku na płycie lotniska i podziękowaniach Bogu za to że nas oszczędził uderza w nozdrza bardzo silne, nowe doznanie. Doznanie jakiego dotąd nie było okazji nigdzie poczuć. Zapach biedy.

 

Właściwie należałoby powiedzieć smród biedy ale nie wypada przez ogromny szacunek do Nepalczyków. Jak długo pozostaje się w Nepalu tak długo ten zapach będzie z nami. Bieda jest powszechna i wszechobecna. Rożni się w zależności od regionu ale nie opuszcza nas ani na krok. Będzie się wlec za nami gdziekolwiek się nie ruszyć zmieniając nieco jedynie swoją postać. Kształt biedy zmienia się w nozdrzach w zależności od tego jak daleko oddalamy się od cywilizacji. Przechodzi łagodnie ze smrodu rynsztoków do zapachu jaczego łajna. Sherpowie którzy prowadzą na spotkanie z nową przygodą i ku nowym zapachom są szczęśliwi. Dla Europejczyka to dziwne zjawisko. Widok człowieka który wygląda jak żebrak, zarabia na dwa piwa za cały dzień swojej ciężkiej pracy pozostając przy tym do dyspozycji przez całą dobę a mimo to będącego szczęśliwym jest zaiste dziwny. Jednak gdzieś wewnętrznie budzi wielki szacunek. Nie trzeba być szczególnie bystrym obserwatorem aby szybko zauważyć ich wzajemne traktowanie się. Nepalczycy się nie kłócą, ba, nawet nie zwracają się do siebie podniesionym tonem nie mówiąc już o jakiejkolwiek agresji. Można przemierzyć całe Himalaje i nie spotka się Nepalczyka który spaceruje lub odpoczywa. Oni śpią ( a śpią krótko ) lub pracują i to już od średnio 7 roku życia. Dziewczynki od najmłodszych lat opiekują się młodszym rodzeństwem

 

oraz zbierają jacze łajno z którego następnie lepią placki i kleją je po wszystkich okolicznych kamieniach od strony południowej. Po wysuszeniu zbierają je w kopczyki przy swoich domach. Stanowić to będzie jedyny opał na całą zimę. Chłopcy natomiast zbierają kamienie i wykuwają z nich cegiełki o określonym wymiarze które potem ich rodzice sprzedają lub wykorzystują na własne potrzeby. Kiedy chłopiec osiągnie wiek około 13 lat idzie pracować w transporcie. Nie oznacza to nic innego jak dźwiganie na własnym grzbiecie różnych towarów przerzucając je pomiędzy jedną a drugą osadą pasterską. Na uwagę zasługuje fakt, że zazwyczaj noszą dużo więcej niż sami ważą.

 

Poruszają się również specyficznie - po górę truchtem a z góry biegiem. Co bogatsi mają własne yaki do transportu. Wówczas są poganiaczami a sami pozostają odciążeni od towarów. Z yaka nie marnuje się dosłownie nic. Od mleka na sery, wełnę poprzez ubój na mięso i wreszcie do samego jaczego łajna. Nie marnują się nawet kości i poroże z którego wieczorami całe rodziny wyrabiają pamiątki dla turystów.

 

Postawienie nogi na Island Peak ( 6.189 metrów nad poziomem morza ) stanowi wzruszające przeżycie. Po przejściu przez kolejne etapy poznawania wychodzi się z jaczego łajna i wkracza w totalną dzicz niczym jeszcze nie skażoną. Po drodze trzeba przejść jeszcze kilka szczebelków poznawania które pozostają refleksyjne i dają do myślenia jak choćby spotkanie z chińskimi rebeliantami opłacanymi przez komunistyczny rząd chiński. Przyłażą z okupowanego Tybetu i sieją zamęt. Jeśli się nie jest zorganizowaną grupą to z reguły można się z nimi dogadać za kilkadziesiąt dolarów ale zapach prochu z przystawionego do twarzy kałacha pozostawia mocne wrażenie.

Baza pod Island Peak ciągle drży. Kilka ściśniętych do siebie małych namiocików i jeden większy jakby ich matka nazywany szumnie mesą są rozbite w rejonie gór który ciągle żyje. Himalaje to bardzo młode góry, nieustannie się kształtują i zmieniają formę. Morena która dzieli obóz o wielkiego polodowcowego jeziora bez przerwy pracuje zrzucając do jeziora co kilka minut kilkusetkilogramowe porcje pyłu zmieszanego z kamieniami. Powoduje to łomot i drżenie gór oraz budzi przerażenie. To nie do wiary jakim nic nie znaczącym robakiem jest człowiek w świetle potęgi tych gór. Respektu tutaj nie trzeba poczuwać, on zostaje wymuszony czy się nam to podoba czy też nie.

Przebudzenie nocą przynosi zapach śmierci która jakby szeptała - czekam tutaj, wychyl się tylko a cię dopadnę. W namiocie jest nocą średnio -13 stopni Celsjusza. Poza nim -20 stopni. Sypie śnieg. Duszenie się uniemożliwia zaśniecie. Zasoby tlenowe na tej wysokości nie pozwalają zasnąć bez garści prochów na spanie. O północy pobudka bo za godzinę atak na szczyt a jeszcze dobrze byłoby wypić gorącą herbatę. Z bazy jest do pokonania 1.100 metrów w pionie. Trzeba wrócić przed nocą więc tempo jest zabójcze. Sypie śnieg i jest silny wiatr. Na granicy lodowca przebieranie w raki i osprzęt do olinowania. Po dotarciu do poręczy z lin jest już świt. Każdy wykonany krok pod górę lodu która wydaje się niemal pionowa poprzedza kilka głębokich oddechów. Inaczej się po prostu nie da. Zrobienie kilku szybkich kroków jeden po drugim powoduje natychmiastowe niedotlenienie i utratę przytomności.

 

Zapach zwątpienia we własne siły i kilkukrotna próba zapytania siebie czy warto - jest paskudny i wyciska łzy. Spojrzenie na szczyt wbija w nos uniesienie i poczucie pokonania samego siebie. Więc kilka oddechów i parcie do przodu. Wciągnięcie na szczycie powietrza w pełne płuca rozrywa serce i daje niesamowite doznania.

 

Himalaje dają na dłoni najczystszą formę życiodajnego gazu. Pachnie mrozem, bezkresem i głębokim respektem dla potęgi natury która jakby na bonus daje znać o sobie w spektakularny sposób. Zrzuca ze ściany Lotse potężną lawinę która poniosła za sobą po górach ponury pomruk dając obraz potędze. To ta sama Lotse, która zabrała za zawsze Jurka Kukuczkę i nie oddała Go dotąd. Skrajne wyczerpanie zastąpiło poczucie pokonania czegoś, o czym się nie ma pojęcia jeśli się tam nie dotrze. Nie ma sensu próbować opisywać co się czuje bo i tak nigdy nie odda to istoty tych doznań.

Powrót do bazy powoduje jeszcze większe zmęczenie. Cel osiągnięty, motywacji brak. Teraz wychodzi prawdziwe zmęczenie, powrót wlecze się w nieskończoność. Dla większości ludzi jest to największy wysiłek jaki spotkał ich w życiu. Wynurzenie się Słońca zza gór powoduje wzrost temperatury o 30 stopni w ciągu kwadransa. Z całym sprzętem na plecach upał i zmęczenie niemal zabija a duszności nie ustępują ani trochę. Warunki życia w bazie są ciężkie więc decyzja żeby zejść do Lodży z jednej strony cieszy ale z drugiej daje świadomość, że dodatkowo trzeba przejść około 40 kilometrów doliną. Przy tym zmęczeniu można się zastanawiać czy robi różnicę niemycie się przez dwa tygodnie czy o jeden dzień dłużej. Szukając pozytywnych aspektów jest to być może jedyna szansa aby poczuć swój własny, jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny smród. Od dwóch tygodni całodzienna higiena to przydział dwóch nawilżonych chusteczek dla niemowląt które niejednokrotnie trzeba sobie było najpierw rozmrozić. Potem bez względu na temperaturę najlepiej rozebrać się do naga i wykorzystać te dwie chusteczki najlepiej jak można.

Po wymarszu z bazy przyszedł najbardziej refleksyjny rozdział. Przez kilka dni niemal zupełnie samotnie następuje powrót do cywilizacji.

 

W coraz bardziej w kryształowe powietrze wkradają się zapachy działalności człowieka. Choć trasa przez niezamieszkane doliny i wyschnięte jeziora jest prawie całkiem bezludna to jednak wiatr niesie woń poprzez góry. Najczęściej da się poczuć palone łajno którym pewnie jakaś pasterska rodzina właśnie pali pod prymitywnym piecem by zaparzyć poranną herbatę, oddalona o jakieś kilka lub kilkanaście kilometrów w kierunku nawietrznej.

Po kilku dniach samotnego wędrowania i przemaszerowaniu w sumie około 550 kilometrów jawi się Namche Bazar, jedyna osada w drodze do Lukli, gdzie można zamieszkać w normalnym hotelu i wziąć prysznic. To zresztą jedyne miejsce gdzie wyruszający po swoje życiowe przygody mogą się jeszcze zaopatrzyć w sprzęt lub go wypożyczyć. Prysznic po dwóch tygodniach wywołuje dziwne zachowanie u ludzi.

Piski i wrzaski entuzjazmu z zajmowanych pokojów roznoszą się przez wiele godzin. Po krótkim spotkaniu na miejscowym Everest Lager Premium Beer większość wraca ponownie pod prysznic, mimo że pachną na kilka metrów. Zachowanie dobre dla niesfornego dzieciaka który dopadł się słodyczy i będzie żarł aż się nie porzyga.

Udany start z Lukli. Jeszcze tylko godzina lotu i witamy w Kathmandu. Zapach gór znika bezpowrotnie zastąpiony siarczystym smrodem biedy przesiąkniętym rynsztokami, zwałami śmieci i slumsami.

 

Jedyną ucieczką jest wejście do miejscowej knajpki. Tu smród slumsów zastępują ostre przyprawy i kadzidła. Chili i ostra papryka to podstawa każdego dania. Kuchnia jest specyficzna i pełna kontrastów. Nie ma nic pomiędzy słodkim i mdłym omletem a ogniście przyprawionym kurczakiem. Dla Europejczyka najbardziej doskwierający jest brak chleba.

To nie do wiary jak ponad dwa miliony ludzi żyje w takich warunkach i nie ma między nimi konfliktów, w szczególności konfliktów religijnych. Panuje w Nepalu dwureligijność i jakoś sobie mieszkańcy doskonale z tym radzą. Od Tybetu są silne pływy buddyjskie i ten region gór to właściwie tylko buddyzm.

 

Natomiast od granicy z Indiami - hinduizm. Pozostaje kwestia samego Kathmandu i sposobu w jaki sobie poradzili mieszkańcy z mieszaniem obu religii. Wydaje się, że założyli sobie bardzo dobre rozwiązanie tworząc na własne potrzeby ostoje religijne.

Każda religia ma dla siebie wyznaczone miejsce kultu, w które nie wkracza nikt spoza ich wyznania. Jedyny wyjątek stanowią turyści. Obie religie pachną skrajnie różnie. W centrum Kathmandu znajduje się brama przez którą wchodzi się niemal jak do Krainy Oz. Po jej przekroczeniu wszystko się zmienia. Wkraczamy na plac gdzie znajduje się największa na świecie Buddyjska Stupa. Smród rynsztoków znika nagle i pojawia się mieszanka kadzideł i przypraw. Mantry płynące zewsząd nadają uroczystego klimatu.

 

Jest niewyobrażalne, żeby się można było w świetle tego wszystkiego zdenerwować lub choćby poirytowac. Najbardziej uderza czystość, która silnie kontrastuje z tym, co widzi się jeszcze przed bramą. Buddyzm jawi się jak niesamowita mikstura z pomieszania spokoju i harmonii.

Wyjazd spod buddyjskiej stupy i powrót na śmierdzące ulice to przykry upadek w rzeczywistość. Smród rynsztoków jest tak silny że przyćmiewa spaliny z tysięcy motorowerów, motocykli i wszelakiej zbieraniny rozpadających się pojazdów.

Przejazd przez miasto na jego peryferie zawsze powoduje zadumę. Z nosem w szybie wynajętego busa widzi się za oknem handel jakim żyje miasto. To nie sklepy ani markety ale ledwo trzymające się kupy stragany a na nich banany i zarżnięte kozy a pomiędzy nimi miski i wiadra z paliwem które się tankuje chochlą do motocykli. Trudno uwierzyć, że to zaledwie 7000 km od centrum Europy. Trudno uwierzyć, że to wogóle możliwe. Wjazd na teren ostoi Hinduizmu bardzo kontrastuje z niedawnym pobytem pod Buddyjską Stupą. Handlarze - zaczepiacze nie dają spokoju. Ich natręctwo bywa czasem nie do zniesienia. Cały teren cięgnie się wzdłuż rzeki Bagmati uważanej przez Hinduistów za świętą. Niewiele ona ma wspólnego z rzeką poza kształtem. Smród jaki z niej bije jest jeszcze bardziej nieznośny niż rynsztoki stolicy. Tu już nie czuje się spokoju i powagi miejsca. Wymalowane dzikusy żądają pieniędzy za fotografowanie się z nimi a po krótkim wędrowaniu w głąb świątyni okazuje się prawdziwy powód nieznośnego, słodkiego i duszącego smrodu.

Wzdłuż Bagmati ustawione są kamienne stanowiska do palenia zwłok. Tradycja nakazuje aby zwłoki palone były na drewnie cedrowym, które jest bardzo drogie. Do tego dochodzi jeszcze ubóstwo społeczeństwa, które nie pozwala na zakup takiej ilości drewna aby zwłoki mogły spłonąć doszczętnie. Więc na ile kogo stać tyle drewna zostaje zakupione.

 

Nadpalone zwłoki są wrzucane wprost do rzeki. Te płynące ludzkie szczątki mieszają się ze wszystkimi miejscowymi fekaliami których większość ląduje także w rzece. W tej mieszaninie, którą już trudno nazwać rzeką brodzą psy, małpy i krowy oraz obmywają się ludzie. Wrażenie psychologiczne odbija piętno na taki widok.

Wielu potem nie potrafiło jeść nawet przez kilka dni. Na sam widok tego wszystkiego naturalnym się wydają w świetle nasze kultury odruchy wymiotne. Wejście tutaj wprost ze świątyni buddyjskiej pozostawia jednoznaczne wnioski. Białe - czarne, a wszystkie odcienie szarości można spotkać na ulicach Kathmandu.

Jednego jednak Nepalczykowi odebrać nie można. Ma piękne wnętrze. To dla Europejczyka niesamowite jak w obliczu takiej skrajnej nędzy, wszechobecnej biedy, braku jakichkolwiek normalnych, w naszych kategoriach, warunków bytowych można mieć w sobie tyle chęci do życia, spokoju, braku agresji i wręcz niespotykanej uczciwości. Wielokrotnie można kupować wprost na ulicy jakieś pamiątki za drobne pieniądze płacąc przy tym grubym banknotem. Wielokrotnie Nepalczyk nie będzie miał wydać. Można się nie bać jeśli zaproponuje, że zaraz wróci, że skoczy tylko rozmienić. On na pewno wróci. Wyrósł w przekonaniu, że tak po prostu należy postępować i nie wyobraża sobie zrobić inaczej. W jednej z wypraw sponsorowanych manager ekspedycji wziął 150.000 dolarów w gotówce i poszedł wieczorem do knajpy. Ekipa nie potrafiła go odnaleźć. Po kilku godzinach do hotelu przyprowadził go Nepalczyk zupełnie nieprzytomnego. Z otwartej saszetki kipiały banknoty. Poza tym co wydał na siebie niczego nie brakowało. Miejscowy nie chciał nawet napiwku.

Stwierdził jedynie, że martwił się o niego więc go przyprowadził gdy ten wybełkotał nazwę hotelu. Po tonącej w półmroku Stolicy Nepalu można się poruszać bezpieczniej niż w południe w Poznaniu. Warto pomyśleć i wysnuć dla siebie nieco wniosków gdy pozna się tak Pięknych Ludzi i ich jeszcze piękniejsze zasady pożycia między sobą.

 

 

 

stat4u