Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

 


 

Wycieczka do brytyjskiej przeszłości

 

Godzinę jazdy samochodem od największej europejskiej stolicy, w której mieści się dzielnica najbogatszych ludzi świata Mayfair i centrum światowej bankowości gdzie decydują się losy narodów poprzez przelewy bankowe i kredyty, mieści się miejsce, w którym wydają się nie istnieć pożyczki gnębiące codziennie współczesnych ludzi. Na głównej ulicy High Street nie znajdziemy neonów sklepowych i markowych shops a czas zatrzymał się tutaj jakieś dwa wieki temu. Tutaj czuje się moc magicznych kamieni i amuletów a zabobony wydają się regulować życie mieszkańców. Celem naszej wycieczki było oczywiście Stonhenge ale zaplanowaliśmy kilka innych miejsc, które chcieliśmy zobaczyć. Wycieczkę planowaliśmy już od kilku lat, ale jak to w życiu bywa zawsze wyskoczyło coś innego a żeby zrealizować zamierzone cele musieliśmy jechać tam samochodem bo inaczej nie da się w tym rejonie szybko przemieszczać i jeszcze do tego szukać tych interesujących nas miejsc. I tak wycieczkę planowaliśmy wspólnie z Jurkiem Knabe, z którym od kilku (foto:J.K) lat przyjaźnimy się i już kilka przedsięwzięć i pomysłów zrealizowaliśmy z powodzeniem. Nasze wspólne cechy takie jak rzetelność czy punktualność oraz wzajemne zaufanie pomagają nam realizować nawet trudne eskapady. Dlatego też bardzo ucieszyliśmy się kiedy Jurek powiedział że nasz pomysł mu się podoba i że chętnie z nami pojedzie. Przygotowaliśmy plan wycieczki i pojechaliśmy do Jurka omówić szczegóły. Pierwotnie plan zakładał, że pojedziemy do Stonehenge i do Avebury, zobaczymy kopiec Silbury Hill w drodze powrotnej do Londynu. Wybór padł na miejsca z listy UNESCO i chyba to było moim najważniejszym kryterium wyboru, ale najbardziej zirytował mnie fakt że na kopiec Silbury Hill obecnie nie ma wstępu. Jak zawsze już się spóźniliśmy. W czasie ostatnich 20 lat wszystko zostało ogrodzone a to za sprawą wszechobecnych skośnookich turystów ze wschodu w liczbie kilku milionów rocznie, którzy biegają jak opętani z kamerami i włażą na wszystko na co się da żeby się pochwalić znajomym zdjęciem „tu byłem”. Inaczej wychowani i często o dość niskiej kulturze niszczyli wszystko i teraz mamy tego efekty w postaci siatek, ogrodzeń z drutem kolczastym i kas biletowych. Kto 20 lat temu płacił za oglądanie Stonehenge? Stało sobie w polu kilka kamieni i tyle a teraz trzeba zapłacić 8 funtów za to żeby zrobić zdjęcia bez siatki. Postęp cywilizacji jest odwrotnie proporcjonalny do rozwoju kultury osobistej i manier. Niemniej jednak, skoro przyszło nam żyć w takich czasach trzeba się z tym pogodzić i dostosować do tych reguł. A jednak w głowie polki-sarmatki wychowanej na słowach wieszcza „tam sięgaj gdzie wzrok nie sięga, łam, czego rozum nie złamie …” zaczął kiełkować podstępny pomysł, który aż prosił się o realizację jak tylko okoliczności na to pozwolą. Plany zmieniły się troszkę, a raczej rozszerzyły przy wspólnej herbatce z Jurkiem. Otóż w roku 1980 Jurek podróżował sobie po Wielkiej Brytanii z paczką przyjaciół i natrafił na białego konia (White Horse) na wzgórzu w okolicy Westbury. Te wspomnienia z przed ponad 30 lat nasunęły mu pomysł aby tego konia odszukać. Niestety, położony jest od o 40 minut drogi na południowy zachód od Stenehenge a my mieliśmy jechać na północ czyli w zupełnie innym kierunku. Nie jest to jednak przeszkodą bo po wnikliwych poszukiwaniach w internecie udało mi się znaleźć innego White Horse leżącego na trasie naszej wycieczki. W okolicy też był jeszcze jeden ale ponieważ musieliśmy się liczyć z czasem i zmęczeniem to ważniejsze było wybranie odpowiedniej trasy dojazdu tak, aby nie zmarnować zbyt wiele dnia na poszukiwania. Mieliśmy jeszcze na marginesie mapki wydrukowanej z Google Maps zaznaczone miejsce grobowca z czasów Iron Age, położonego zaraz obok Silbury Hill ale też tylko jak czas będzie bo tu czekał nas dłuższy spacer przez pola.

1980 rok J.K

Różne miary czasu

Zapowiedziana wycieczka w okolice Salisbury przywołała mi wspomnienie podobnej eskapady przeprowadzonej przed wieloma laty. Pogrzebałem więc w swoich achiwalych zdjęciach no i jest: Koń jak malowanie na zboczu wzgórza; wcale po nim nie widać, że tyle lat młodszy... A tylko ja wiem, że ludzi na zdjęciu na żadną majówkę już więcej zaprosić nie mogę... Tymczasem oba białe konie na fotografii mają się dobrze. I ten duży i ten mały na pierwszym planie – dalej cieszą sie uznaniem nowych pokoleń... Ich minione lata nie nadgryzły, dla nich skala czasu jest całkiem inna.

Znalazłem zapis w starym kalendarzyku, że ta poprzednia ‘końska’ wycieczka była do Uffington. Ale nie! „Nie z nami takie numery, Jurek!” – powiedziała Agnieszka. Weryfikacja w internecie ujawniła, że tego białego konia to musieliśmy odwiedzać na zboczu wzgórza w Westbury, dobre 50 mil na SW od Uffington. Nie żeby to miało istotne znaczenie. Teraz odwiedziliśmy jeszcze dwa inne w połowie drogi a w ogóle to w hrabstwie Wilshire jest tych koni kilkanaście. Każdy ma swoje ciekawe legendarne właściwości i tajemnice. Ale wszystkie znajdą się podobno w dyspozycji Króla Artura, gdy ten się obudzi i przybędzie ratować Anglię w godzinie potrzeby. Dotychczas nie wiem, czy to któryś z nich był lub jest może zarezerwowany dla podobnej misji Generała Andersa...

W tamtych minionych czasach byłem też w Stonehenge. 33 lata to dla ludzi średnia umowna miara całego nowego pokolenia. Dla tajemniczych kamieni – to mały pikuś – zupełnie bez znaczenia. Wtedy mogłem sobie między nimi spacerować, szukać na nich śladów napisów, nikt ich nie pilnował i nie pytał o kasę. Dobrze, że te kamienie wcale nie dbają o postęp i chociaż takie coś stałego wciąż pozostaje na tym świecie.

Jerzy Knabe

 

Wreszcie przyszedł poniedziałek i oczekiwany czas wyjazdu. Pogoda okazała się wyśmienita i jak mieliśmy się przekonać bardzo łaskawa dla nas. Od kilku dni temperatura spadła do kilkunastu kresek na plusie i padał deszcz ale zapowiadali w BBC przejaśnienia i tylko przelotne opady deszczu na dzień naszej wyprawy. Ranek przywitał nas chłodno ale słonecznie więc tym bardziej chcieliśmy szybko znaleźć się w upragnionych miejscach. Do Stonehenge dojechaliśmy po długiej przeprawie przez zapchany już Londyn i po tym jak nowa Jurkowa panienka czyli uroczy głos z GPSa prowadziła nas jakimś starymi drogami. Kilka razy kazała nam skręcać pod prąd. Niech licho weźmie te nowoczesne zabawki elektroniczne! Panienka dyskutowała z Jurkiem ale na szczęście Jurek wiedział gdzie jechać i obyło się bez błądzenia. Na autostradzie panienka zamilkła bo i nie było o czym dyskutować. Potem już radziła sobie lepiej ale w drodze powrotnej w Londynie znowu chciała stawiać na swoim. Tak to weryfikacja nowego GPS została dokonana a przydatność urządzenia oceniona.

Przy Stonehenge zatrzymaliśmy się na sesje zdjęciową i tu nas pomoczył wiosenny, majowy deszcz a wiatr wciskał krople w obiektyw. Było dość ciężko zrobić dobre zdjęcie bo światło było nędzne. Przejaśniło się jak już odjeżdżaliśmy a że czas nas gonił to nie było jak wrócić i zrobić jeszcze dodatkowych fotek. Myślę jednak, że i te mają swój urok pewnej magii, tajemniczości i autentyczności. Trzeba przyznać, że jeżeli się spojrzy na Stonehenge przez pryzmat ówczesnej jemu cywilizacji to było to niebywałe osiągnięcie ludzkiej siły i uporu w pokonywaniu sił grawitacji i przyrody.

Nasza wyprawa dopiero się zaczynała i wiedzieliśmy, że mamy przed sobą jeszcze kilka innych ciekawych miejsc do zobaczenia i że będziemy mieli jeszcze wiele okazji do podziwiania klejnotów angielskiej przeszłości. Naszym następnym przystankiem miało być Avebury. Jest to wieś położona w środku kamiennego kręgu jeszcze starszego niż Stonehenge i o tyle ciekawego dla turystów, że mniej znanego a przez to bardziej dostępnego dla nas. Avebury to maleńka wioska z kilkoma domami, kościołem, sklepem o szumnej nazwie „The Shop” usytuowanym przy jednym z końców High Street (typowy angielski żart). Kilka kroków w dół ulicy za sklepem znajduje się napis informujący o tym że poza tym punktem nie ma parkingu dla turystów. Od razu wiadomo, dlaczego mieszkańcy wolą aby turyści jechali do Stonehenge stojącego w szczerym polu a nie zakłócali spokoju mieszkańców wioski.

Ze Stonehenge obraliśmy kierunek na Pewsey gdzie mieliśmy nadzieję odnaleźć punkt widokowy na jednego z kilkunastu w Wielkiej Brytani White Horses czyli białych koni. Czym są i czemu służą dziś trudno odpowiedzieć, ale są na pewno częścią kultury tutejszych mieszkańców. Prawdopodobnie oryginalnie były związane z kultem bogini Epony. Czczona na całym obszarze celtyckim bogini której imię wywodzi się od celtyckiego słowa znaczącego „klacz”. To jedno z najważniejszych bóstw celtów i właśnie z nią kojarzone są White Horses chociaż nie powstały one w okresie celtów. White Horses są po prostu wycięte na wzgórzach i poprzez usunięcie warstwy ziemi odkryto biały kamień wapienny leżący pod ziemią. Tak stworzone przez człowieka, nierzadko na prywatnych polach urozmaicają krajobraz okolicy. White Horse w Pewsey został wykonany w 1937 roku na wzgórzu Pewsey Hill prawdopodobnie w miejscu gdzie uprzednio mieścił się wykonany w roku 1785 poprzednik.

Jadąc do Avebury musieliśmy wybrać drogę i tą decyzję zostawiliśmy Jurkowi, którego intuicja odkrywcy nie zawiodła i wybrał on trasę przez malutkie wioski i miasteczka gdzie mogliśmy podziwiać prawdziwe klejnoty tutejszej architektury zachowane i utrzymywane tak, jak zostały wybudowane w XVIII i XIX wieku. Jadąc samochodem mijaliśmy kryte strzechą kamienne puby i domy z cegły wyglądające jak gotowa sceneria do filmu czekająca tylko na światła, kamery i aktorów. Przepiękne dachy przykuwały naszą uwagę i nakłaniały nas do postoju i fotografowania wszystkiego wokoło. Kiedy przejeżdżaliśmy przez miejscowość Alton przypomniałam sobie że przeglądając internet przemknęła mi ta nazwa kiedy poszukiwałam White Horses w okolicy naszej wycieczki. Nie chciałam nic mówić bo nie miałam pewności ale rozglądałam się po okolicznych pagórkach w nadziei że może mi się właściwie skojarzyło. I nagle wykrzyczałam „jest” a może to było bardziej „yes”? Nie wiem ale wszystkim zaparło dech w piersiach a Jurek nie dbając o samochód ani o to czy ktoś za nami jedzie wpakował się w pełnym pędzie na pobocze i szczęśliwie wyhamował zanim wjechaliśmy na czyjeś pole. I oto w pełnym słońcu na zielonym wzgórzu bielił się przed naszymi oczami White Horse z Alton Barnes! Pięknie wyglądał na tle tej wiosennej, jaśniutkiej zieleni i był dla nas prawdziwym bonusem naszej wycieczki. White Horse z Alton Barnes został wykonany w roku 1812 i jest wzorowany na innym White Horse z Cherhill. Jest jednym z trzech największych White Horses w Wiltshire. Widoczność i pogoda a także doskonałe utrzymanie tej figury sprawiło, że oglądanie jej było dla nas niesamowitą przyjemnością. Bardzo cieszyłam się, że udało nam się zobaczyć dwa White Horses bo to dla Jurka był bardzo ważny punkt wycieczki a i dla nas świetna atrakcja. Wszyscy zadowoleni i w doskonałych humorach podążyliśmy do Avebury już bez spodziewanych i niespodziewanych przystanków.

Wjeżdżając do Avebury podziwialiśmy aleję kamienną prowadzącą do kręgu otaczającego wioskę. W Avebury zatrzymaliśmy się, jak pewnie setki innych przyjezdnych, w prześlicznym pubie o uroczej nazwie The Red Lion. Pub sam w sobie jest niezwykłą atrakcją i chyba nie muszę mówić, dlaczego bo widać to na zdjęciu a jeżeli doda się do tego fakt, że stoi w środku zabytku wpisanego na światową listę dziedzictwa UNESCO to już nie potrzeba mu reklamy. Zostawiliśmy samochód i poszliśmy zobaczyć kamienne kręgi pochodzące z okresu między 3400 a 2625 roku przed naszą erą, czyli wcześniej niż Stonehenge. Tu mogliśmy się nacieszyć możliwością obcowania z siłami natury i magią zamkniętą w kręgu. Wszystkie kamienie można dotknąć, przytulić się do nich i zabrać ze sobą trochę pozytywnej energii. Trzeba tylko uważać na pasące się tu wokoło baranki i na to co zostawiają za sobą na ziemi !!!

W pubie wypiliśmy herbatkę i kaweczkę a do tego skosztowaliśmy typowego angielskiego ciasteczka - carrot cake i tak pokrzepieni energią ruszyliśmy do ostatniego punktu wycieczki czyli Silbury Hill.

Kilka minut od Avebury wjechaliśmy na malutki parking i po kilku krokach stanęliśmy na wprost kolejnego zabytku z listy UNESCO, największego w Europie wykonanego przez człowieka kopca ziemnego liczącego sobie ponad 4500 lat! Ma 40 m wysokości, 167 m średnicy i jest jednocześnie jednym z największych kopców ziemnych na świecie. Jego przeznaczenie i sposób budowy nie są do końca znane wiadomo jednak, że wewnątrz nic nie ma. Obecnie nie wstępu na kopiec, ponieważ kilka lat temu badacze wykopali w nim tunele w poszukiwaniu być może grobów lub innych śladów przeszłości wskazujących na przeznaczenie kopca. Niestety niewłaściwie zabezpieczone zaczęły się zawalać i po zabezpieczeniu budowli uniemożliwiono wstęp z obawy o możliwe zniszczenia. Dookoła postawiono ogrodzenie z siatki zwieńczonej drutem kolczastym. Jednak wyobraźnia budowniczych XXI wieku nie jest tak wielka i nie dorównuje geniuszem budowniczym kopca sprzed 4500 lat. Ogrodzenie jest na tyle niskie, że można je na upartego przeskoczyć ale nie trzeba się wysilać bo zrobiono specjalne stopnie, które umożliwiają nawet tak niskiej osobie jak ja swobodne pokonanie ogrodzenia w obie strony. Wiem, bo postanowiłam się bliżej przyjrzeć tej budowli i sprawdzić jaki jest widok ze szczytu. Tak, tak wiem – nie wolno. Ale jak już miałam tyle szczęścia, że dookoła kopca było sucho, chociaż przy deszczowej pogodzie otacza go błoto i woda, a ja widziałam tylko brudną trawę i kaczeńce to postanowiłam pobiegać sobie trochę z aparatem. Krótki bieg na przełaj i już stoję u podstawy kopca, oceniam wysokość ogrodzenia i moje umiejętności wyskokowe. Jednak stopnie postawione tu bardzo ułatwiły mi zadanie i w kilka chwil byłam już w drodze do szczytu. Wbiegałam na górę szybko, bo może mój wyczyn spotkałby się z ogólną dezaprobatą innych turystów czy okolicznych mieszkańców, ale co tam. Zadyszka złapała mnie w połowie drogi i płuca zaczęły boleć. Wiał silny, zimny wiatr a ja wdrapywałam się w pośpiechu i na przeła,j bo nie miałam czasu szukać ścieżki od tyłu (ta od przodu jest zastawiona na tyle wysokim ogrodzeniem że trudno sforsować) Jeszcze jeden odpoczynek, chwilka na uspokojenie oddechu i natarcie na szczyt. Biegiem, podpierając cię rękami i trochę na czworakach, dysząc ciężko i z plamkami przed oczami wbiegłam na szczyt! Chwila na rozkoszowanie się widokiem … i aparat w dłoń. Strzelam kilka fotek pięknych, zielonych pól ciągnących się po horyzont, wijącej się w dole drogi i leniwie pasących się na łące baranków. Ależ to miejsce jest inne od zabieganego, dusznego i ciasnego Londynu! Czas wracać na dół, bo turystów wokoło jest trochę a i samochodów przejechało już kilka więc żeby nie robić widowiska schodzę w dół, pokonuje ogrodzenie i już wolniej ale pełna zadowolenia ze swojego wyczynu wracam do chłopaków. Potem w domu Tomek i powiedział, że jak tak stali i patrzyli sobie na moje wyczyny to Jurek skwitował wszystko stwierdzeniem: Będziemy ją wyciągać z komisariatu. Obyło się bez wycieczek po lokalnych komisariatach i pogaduszek ze stróżami prawa – hurra!

J.K

J.K

I tak nasza wycieczka dobiegała końca. Dzień zbliżał się już do wieczora i trzeba było myśleć o powrocie a że Londyn jest zawsze trudny do pokonania to musieliśmy się liczyć z korkami na drogach. Jeszcze zatrzymaliśmy się chwilkę przy drodze do grobowca znanego jako West Kennet Long Barrow. Niestety jest on oddalony od drogi o dobre pół godziny rześkiego marszu, więc i siły i czas zmusiły nas do zaniechania tego punktu wycieczki.

Po powrocie do domu oglądaliśmy zdjęcia i nie wierzyliśmy, że tyle ciekawostek udało nam się zobaczyć w ciągu jednego dnia.

Wbiegając na Silbury Hill nie wiedziałam, że potem nogi odmówią mi posłuszeństwa na dwa następne dni. Ból ud i kolan był nie do zniesienia bez tabletek przeciwbólowych a chodzenie po schodach miałam wyłączone na kolejne trzy dni. Całe szczęście że w kinie gdzie pracuje jest winda, ale i tak wszyscy mieli ze mnie ubaw łącznie z moim własnym, rodzonym bratem! Pomimo tego bólu nóg, braku oddechu i piekących płuc myślę, że warto było zaryzykować i wbiec na Silbury Hill. Bo co bym miała do opowiadania jak już będę siedzieć w bujanym fotelu z kocykiem na nogach i siwymi włosami na głowie?

 

Z żeglarskim pozdrowieniem

Agnieszka Bramreja Mazur

Londyn, 20.05.2013

 

„Młodości! Dodaj mi skrzydła

Niech nad martwym wzlecę światem

W rajska dziedzinę ułudy:

Kędy zapał tworzy cudy,

Nowości potrząsa kwiatem

I obleka w nadziei złote malowidła …”

„Oda do młodości” Adam Mickiewicz