Mimo, że połowę życia mieszkam w Londynie nadal czuję się warszawiakiem. Już słyszę nieprzychylne "buuu..." antagonistów Warszawy. Ale nic to. Ja się tam urodziłem, tam w czasie okupacji niemieckiej zacząłem chodzić do szkoły. Gdy wybuchło Powstanie byłem już dość duży by zostać łącznikiem i nosić listy Poczty Harcerskiej po wyzwolonym Śródmieściu.
Po wysiedleniu, wraz z matką i bratem znalazlem sie kolejno w Kocmyrzowie koło Krakowa i Częstochowie. Tam odnalazł nas ojciec, który wyskoczył z pociągu wywożącego powstańców do obozu. Później było Błonie pod Warszawą, przeszedł front zimowej ofensywy a miesiąc później, w lutym 1945 nocą uciekaliśmy wszyscy przez zaśnieżone pola do Brwinowa, ponieważ ojciec dostał "cynk", że nazajutrz rano przychodzi po niego NKWD.
W Łodzi zacząłem chodzić do gimnazjum ale po pół roku z całą rodziną znaleźliśmy się w Poznaniu. Tu utkwiłem na dłużej; harcerstwo, wagary w Strzeszynku i nad Kiekrzem, pierwszy kurs żeglarski, matura, rozpoczęcie studiów na tamtejszej Szkole Inżynierskiej - wraz ze "studium wojskowym", które zakończyło moją karierę żołnierską stopniem chorążego wojsk pancernych.
Pierwszy dyplom odbierałem jednak na Politechnice Warszawskiej. "Przydział pracy" (było wtedy coś takiego) dostałem jako asystent na tej samej uczelni gdyż jednocześnie kontynuowałem studia magisterskie. Te trwały długo (nie ma jak być studentem) ponieważ poza nimi miałem wiele innych nie cierpiących zwłoki zajęć i zainteresowań.
Żeglarstwo ustąpiło na pewien czas nurkowaniu swobodnemu. Byłem wśród polskich pionierów, założyliśmy pierwszy taki klub w Polsce, wydaliśmy "Poradnik płetwonurka". Fascynacja światem podwodnym, książkami i filmami o zagranicznych wyprawach wytworzyła pożądanie własnych przygód tego typu. Stąd (po dlugich podchodach, staraniach i ogromie pracy) wynikła w roku 1959 żeglarsko-nurkowa wyprawa jachtem DAR OPOLA na Morze Czerwone, opisana w książce "Wyprawa Koral" B.Kowalskiego. To na niej koledzy przezwali mnie "Spyros" i tak już zostało chociaż mało już tych co to pamiętają.
Zainteresowanie a potem opanowanie języka Esperanto, wraz z posiadanym już pewnym doświadczeniem afrykańskim (nie zapominając o dyplomie mgr inż. mechanika specjalizacji chłodnictwo, który tymczasem udało się sfinalizować) zapewniło mi miejsce kierownika technicznego na następnej, międzynarodowej samochodowej wyprawie przez Afrykę zorganizowanej przez Internacia Geografa Asocio. 'Karawana przyjaźni przez Afrykę' była szalenie ciekawa, począwszy od Egiptu, i długa - bo skończyła się plajtą finansową dopiero w Tanganice (ale tymczasem na Kilimandżaro wlazłem i serbsko-chorwackiego się nauczyłem) a cały wyjazd wraz z powrotem do domu, 'autostopem' lub jakoś tak podobnie, zajął mi dobre półtora roku podróży. Z tej wyprawy książki po polsku nie ma. (Są ale w języku chorwackim i słoweńskim..).
Ponieważ z wypraw tych pisałem korespondencje do gazet i filmowałem reportaże dla TVP - po powrocie do kraju postanowiłem przedłużyć swoje studenckie życie i zapisałem sie na Studium Dziennikarskie Uniwersytetu Warszawskiego. Studia te przerwała następna wyprawa żeglarska, tym razem geograficzna, na pokładzie jachtu ŚMIAŁY dookoła Ameryki Południowej. Podczas niej powstało w Chile polskie 'Bractwo Wybrzeża'. Po niej ukazały sie dwie książki, "Wyprawa Śmiały" Kowalskiego, "Kapitan Kuk" Baranowskiego, dwie 'Miniatury Morskie' i album fotografii. Ten szkic o sobie piszę w roku 2006. Właśnie w tym roku mija czterdzieści lat od naszego powrotu...
Akurat zdążyłem odebrać dyplom dziennikarski gdy zaowocowały starania w sprawie pracy na statku chłodniczym STELLA NOVA należącym do zamieszkałego w Argentynie Wincentego Bartosiaka. Statek pływał po wodach wszystkich Ameryk, od Florydy do Ziemi Ognistej i będąc tam przyłożyłem rękę do zorganizowania pierwszej Polskiej Wyprawy Kajakowej przez cieśninę Magellana. Po roku (o tym pływaniu opowiada książka "Pożegnanie z morzem" kpt. E. Gubały) ważność mojego paszportu wygasła (dawano go wtedy najwyżej na rok) a przedłużenie nie nastąpiło - za karę za "samowolne podjęcie pracy zagranicą"... Wróciłem do Polski.
Kara trwala kilka lat. Wszelkie dalsze podania o paszport spotykały się z odmową i kilka ciekawych wyjazdów przeszło mi koło nosa. Tymczasem zdobyłem wszystkie istniejące 'kwity' żeglarskie z jachtowym kapitanem żeglugi wielkiej włącznie. Dopiero na początku lat siedemdziesiątych znalazłem się we Francji na pokładzie sy RAREWA III. Jachtem to ona miała dopiero być. Koledzy nurkowie pracując "na czarno" w Anglii zakupili łódż ratowniczą z demobilu i miała być przerobiona na jacht a następnie użyta w naszej wielkiej wyprawie żeglarsko-nurkowej na Morza Poludniowe. Na jej pokładzie wpłynąłem do Londynu, nie wiedząc wcale, że w nim na długie lata zamieszkam.
Wymarzona wyprawa RAIREWY niestety nie doszla do skutku. Przebudowa wymagała za dużo czasu i pieniędzy. W jej trakcie powstały niesnaski w zespole na tle osobistych priorytetów oraz pewnych spraw damsko-męskich no i zrezygnowałem ze swojego udziału w wyprawie w charakterze kapitana - "ze względów zdrowotnych". RAIREWA, nie przerobiona, wypłynęła z Anglii i spoczywa na dnie morza w okolicach Brestu we Francji.
Mnie zaś, z nową narzeczoną, poniosło znowu do Afryki, znowu samochodem (marki 2CV) na trasie Maroko, Sahara Hiszpańska, Mauretania, Gambia i Senegal. Przygody się skończyły wraz z pieniędzmi po dziewięciu miesiącach, zepsuty samochód został sprzedany by wrócić statkiem handlowym do Europy. Powrót do Anglii był jednak pod względem formalnym dużo trudniejszy od wyjazdu. Po przejściowym pobycie w Monachium dopiero małżeństwo załatwiło sprawę...
Domowe życie z papierkiem okazało się jednak mniej ekscytujące niż poprzednie 'na kocią łapę' i niezadługo żona mnie 'cisła' dla pewnego Anglika... Wtedy przywiozłem sobie z Polski następną narzeczoną. Jej legalny pobyt w Anglii też załatwiło małżeństwo, chociaż nie ze mną... Może i lepiej bo chyba dzięki temu żyliśmy szczęśliwie przez dwanaście lat a w tym okresie powstał i rozkwitał Polski Yacht Club London. Praca przy prowadzeniu lokalu klubowego w piwnicach Ogniska Polskiego i wiele najróżniejszych rejsów morskich wypełniały czas ciekawie i bez reszty.
Niestety koniec był smutny. Gabrielę zabrała śmierć a dokładnie w tym samym czasie lokal przepadł na skutek intryg wśród członków klubu przepychających się do kasy. Za to rozpoczął się okres owocnej współpracy z innymi polskimi środowiskami żeglarskimi poza Polską. Odtąd mój życiorys pokrywa się prawie z historią klubu, którego sekretarzem jestem niemal bez przerwy od chwili zalożenia...
Trzy zloty żeglarzy polonijnych w niepodległej już Polsce, pamiętny "Memoriał Sikorskiego" w Gibraltarze (50-lecie katastrofy 1943 r.), przystąpienie klubu do rodziny Yacht Klubu Polski... Udział w charakterze kapitana w dwóch etapach dokołaziemskiej podróży jachtu M.Kurpisza BONA TERRA, wiele innych rejsów oraz niedawna wyprawa na Morze Czarne nie wyczerpują wszystkich akcji i przedsięwzięć o których mógłbym jeszcze wspominać. Może jeszcze wzmiankuję pracę w redakcji sekcji polskiej BBC w okresie stanu wojennego, przetłumaczenie z angielskiego książki pt. "117 dni na łasce oceanu" M.M.Bailey i z chorwackiego "Besa" Joży Horvatha. Aha - i opracowanie "10 języcznego słownika żeglarskiego" czyli dodanie terminologii polskiej i rosyjskiej do istniejących już ośmiu języków.
Kariery zawodowej w w wyuczonym fachu czyli inżynierii chłodnictwa nie zrobiłem. Majątku ani dzieci też jeszcze sie nie dorobiłem. Już mi to chyba nie grozi. Począwszy od pierwszych wypraw współpracowałem z róznymi redakcjami przekazując reportaże z podróży. Najtrwalsza okazała się współpraca z pismem ŻAGLE. Jestem jego korespondentem od ponad czterdziestu lat. Zgodnie z duchem czasu teraz działam również w internecie. Nadal zupełnie nie mam czasu się nudzić...
Jerzy Knabe Luty 2006